Wojtek Zieliński

Operator filmowy, tata pięcioletniego Ignacego i dwuletniej Wiery, na pół roku zamienił plan zdjęciowy na rozległą przestrzeń portugalskiej farmy. Przez sześć miesięcy rytm jego rodziny jest wyznaczany przez położenie słońca i jakość fal oceanu. W tym naturalnym otoczeniu można się dowiedzieć wiele o relacjach z bliskimi i o sobie samym.

Marika Krystman: Jako operator filmowy często bywasz poza domem, a ściślej – poza granicami Polski. Jesteś nieobecnym ojcem?

Wojtek Zieliński: Sporo pracuję stacjonarnie, ale jeżdżę też w ramach projektów reklamowych za granicę. I to rzeczywiście jest pewien problem w naszej rodzinie. W zeszłym roku nie było mnie w domu przez dwa i pół miesiąca, w poprzednim roku – łącznie przez dwa miesiące, przy czym jeden wyjazd trwał cały miesiąc. Odwiedzałem piękne miejsca na całym świecie i byłem tym zachwycony, a moja dziewczyna jakoś to znosiła, ale z czasem miarka się przebrała – Julita nie zgadza się już na taki stan, nie chce znowu spędzić sama całego miesiąca z dziećmi. I absolutnie ją rozumiem. Raz wyjechałem na kilka tygodni, gdy Ignacy miał trzy lata, a Wiera zaledwie miesiąc. Julicie musiało być wtedy naprawdę niełatwo, ale ja nie mogłem się do końca z tym zgodzić – nie chciałem jej przyznać racji, że coś jest nie tak. Wydawało mi się, że przecież jestem mężczyzną, a ona obecnie nie pracuje, czyli do mnie należy obowiązek utrzymania rodziny. Przy tym miałem dobre okazje zawodowe – prestiżowe projekty, o których myślałem też w kontekście mojej kariery. W ramach jednego miesięcznego wyjazdu byłem dziesięć dni na Islandii, dziesięć dni w Bangkoku i kolejne dziesięć w Meksyku – dla mnie to była ekscytująca wyprawa, a rodzina z tego powodu cierpiała.

A ty nie tęskniłeś, nie czułeś, że coś ważnego cię przez ten miesiąc omija?

Pewnie, że mi ich brakowało. Najgorzej było wieczorami – takie spanie samemu w hotelach jest przygnębiające. Chodzisz na wystawne kolacje branżowe, pijesz wino, rozmawiasz z ciekawymi ludźmi i trochę ci to zapełnia tę pustkę, ale tak naprawdę później chętnie byś przytulił dziewczynę i dzieci. Kiedy nie było jeszcze Wiery, czasem zabierałem Julitę i Ignacego na plan zdjęciowy, byli ze mną nad morzem i w Górach Stołowych, kiedy kręciliśmy filmy. Teraz po takim większym projekcie staram się mieć dłuższą przerwę od pracy. Kiedy jestem na miejscu, w Warszawie, mam więcej czasu dla dzieci – zajmuję się nimi na równi z Julitą. Odprowadzam młodych do przedszkola i żłobka, chodzimy na plac zabaw. Dbam też o dom, gotuję, sprzątam, robię zakupy.

Mówiłeś, że dwoje dzieci to cztery razy więcej roboty. Czułeś, że przyjście na świat drugiego potomka przyniesie dla ciebie i Julity jakieś ograniczenia – chociażby koniec wspólnego podróżowania w ramach pracy?

Pewnie! Między Ignacym a Wierą są trzy lata różnicy. Potrzeby każdego z nich są zupełnie różne i trzeba je zaspokoić oddzielnie, a najtrudniej jest, kiedy musisz to zrobić w pojedynkę. Do tego dochodzi emocjonalna kwestia awantur między dziećmi, a one naprawdę potrafią się solidnie kłócić i bić czy zabierać sobie rzeczy. Jako rodzic musisz ten stan rozładować, wyjaśnić, że tak się nie postępuje. Zacząłem te emocje zgłębiać. Przeczytałem książkę „W głębi kontinuum”, którą Jean Liedloff – jedna z prekursorek nurtu rodzicielstwa bliskości – napisała w 1975 r. Liedloff żyła wśród Indian z amazońskiego plemienia Yequana, obserwowała ich sposób życia, a zwłaszcza opieki nad dziećmi, i spisała te doświadczenia. Pokazała ludziom na Zachodzie, jak członkowie tego plemienia żyli w bliskości ze swoim potomstwem, z jaką łatwością im ta bliskość przychodziła. Dzieci cały czas były z nimi – rodzice, zamiast iść do pracy, szli po wodę i w pole, a młodzi ciągle im towarzyszyli. W Amazonii nie ma zachodnich zagrożeń – schodów albo prądu, czyli znikało niebezpieczeństwo, że dziecko spadnie ze stopni albo wsadzi palec do gniazdka. Za to dzieciaki szybko uczyły się dżungli, tysięcy odmian roślin. Mogły siedzieć nad przepaścią i nie zrobiły sobie krzywdy. Ta książka dała mi dużo do myślenia. Przecież nawet w Europie dwa tysiące lat temu, mimo braku udogodnień cywilizacyjnych, z wychowywaniem dzieci było dużo łatwiej. Żyliśmy w plemionach i wszystkie dzieciaki bawiły się razem. Jeśli w otoczeniu są inne dzieci, ty na chwilę nie masz swoich. One razem eksplorują świat, zajmują się sobą wzajemnie. W miastach to zanika, szczególnie zimą. Place zabaw są puste, niby można wysłać dziecko na zajęcia zorganizowane, ale to wszystko jest drogie i odbywa się przecież w konkretnych godzinach. I to właśnie skłoniło nas do podjęcia decyzji o wyjeździe na farmę. Przerażała nas wizja zimy w mieście z dwójką dzieci, a opcja spędzenia zimy w Portugalii pojawiła się z zewnątrz. Nie zastanawialiśmy się długo i skorzystaliśmy z okazji.

Właśnie, spędzacie wakacje na portugalskiej farmie, której właściciele muszą wyjechać i proponują wam jej podnajęcie na pół roku. Sześć miesięcy wśród natury, na plaży, ze słońcem i surfowaniem brzmi jak marzenie, ale zejdźmy na ziemię. Co z waszymi obowiązkami w Warszawie – pracą, edukacją Ignacego?

W Polsce nasz syn chodził do prywatnego przedszkola trójjęzycznego blisko naszego domu. Miał 30 proc. zajęć z native speakerami – angielskimi, polskimi i chińskimi. W dwa lata nauczył się angielskiego i teraz rozmawia w tym języku z kolegami i nauczycielami. Nie wiedziałem, że tak dobrze zna angielski! Lubimy to przedszkole, dlatego zawiesiliśmy edukację Ignacego w Warszawie i po powrocie będzie czekało na niego miejsce. Podobnie w żłobku Wiery – na farmie naszą córką zajmuje się au pair Iza, która przyjechała z nami z Polski. Za to tu, w Algarve, są świetne placówki, na przykład szkoła na farmie. Poznałem tamtejszą nauczycielkę, to młoda Estonka, inżynier chemii, która uczy matematyki. W szkole na farmie uczniowie sami wybierają sobie przedmioty i pracują w małych grupach. Ignacy chodzi do przedszkola funkcjonującego na podobnej zasadzie – zajęcia trwają od 9 do 15, dzieciaki mnóstwo czasu spędzają na świeżym powietrzu. Jeśli chodzi o naszą pracę – Julita pisze scenariusze, więc pracuje tutaj podobnie jak w domu. Ja podczas tych kilku miesięcy byłem dwa razy w Polsce – na pięć i dziesięć dni, pracowałem przy tworzeniu reklam. Odmówiłem też kolegom bardzo dużego projektu, przy którym pracuje się regularnie, bo jego przyjęcie oznaczałoby półtora miesiąca nieobecności, co przy naszych sześciu miesiącach na farmie nie miałoby sensu. To była trudna decyzja, ale ten czas w Portugalii miał być tylko dla nas.

Fragment wywiadu pochodzi z piątego numeru „Fathers”, w który możecie zaopatrzyć się w naszym sklepie online

Udostępnij