3 listopada, 2021 Sylwia Kawalerowicz
Być ojcem w Holandii
W Holandii dzieciaki mają dużo swobody a rodzice dużo cierpliwości. Dzieci są tu nietykalne, a pouczanie młodych jest bardzo źle widziane. O rodzinnej przeprowadzce do Holandii opowiada Mateusz Ściechowski, artysta i miejski aktywista. Razem z żoną i dwoma córkami od kilku lat żyją na emigracji odkrywając blaski i cienie nowej życiowej przystani. Specjalnie dla Fathers Mateusz opisuje swoje doświadczenia i odpowiada na pytanie, czy ojcostwo w wersji holenderskiej różni się od tego „po polsku”.
O wyjeździe zaczęliśmy myśleć w okolicach 2005 roku, kiedy PiS pierwszy raz doszedł do władzy. Ale to były wtedy marzenia dwójki dwudziestoparolatków. Zawsze mieliśmy ochotę „pomieszkać” gdzie indziej, tym bardziej, że różne podróże udowadniały nam, że możemy się szybko zaaklimatyzować (o jakże złudne się to jednak okazało). Pomysł wyjazdu tkwił w nas od dawna i kiełkował co parę lat wraz z pojawiającymi się możliwościami (głównie w zakresie pracy).
W międzyczasie urodziły się nasze córki (Emi i Li), klimat w matkowiźnie się pogarszał, prawicowa władza się po cichu umacniała, edukacja w polskim systemie to dla dzieciaków duże zmaganie i obciążenia. U Mili (mojej partnerki i żony) w pracy w dużej międzynarodowej korporacji pojawiały się wakaty w bardzo różnych zakątkach Ziemi i pewnego razu po prostu podjęliśmy decyzję, że spróbuje pracy w innym miejscu. Dopóki jednak sprawa nie była pewna, nic nikomu nie mówiliśmy. To było stresujące, kiedy twoja rodzina, przyjaciele i środowisko, w których funkcjonujesz mają wobec ciebie jakieś plany i oczekiwania, a ty wiesz, że za kilka miesięcy będziesz zupełnie gdzie indziej. Decyzja była trudna, ale je oboje z M. potrzebowaliśmy dużej zmiany. Poza tym motywowało nas to, że chcieliśmy bezpiecznego życia dla naszych córek – dobrej edukacji, bezpieczeństwa psychicznego i społecznego, życia w świecie wartości bliskich temu, co dla nas jest najważniejsze. Dla mnie oderwanie się od warszawskiego światka kultury miało być wyzwaniem a okazało się ciężką rozłąką.
Wsiąkamy w otoczenie
Kiedy wyjeżdżaliśmy dziewczyny miały 10 i 6 lat. Emi była w 4 klasie, w szkole społecznej, natomiast Li miała dopiero za parę miesięcy zostać uczennicą, a póki co chodziła do państwowego przedszkola za rogiem, na Dolnym Mokotowie. O wyjeździe powiedzieliśmy im dopiero wtedy, gdy mieliśmy potwierdzone niektóre sprawy, ale nie mieliśmy jeszcze żadnej pewności co do szkół, do których miałyby w Holandii pójść. Pierwsza reakcja – szok, wielkie oczy, płacz, śmiech, pytania, wątpliwości. Popłakaliśmy się w końcu wszyscy, bo to dobra metoda i przytuliliśmy Miętę (naszą piesę). I dużo rozmawialiśmy.
To, co było najfajniejsze na początku naszego wyjazdu to to, że mieliśmy poczucie iż ruszamy na wakacje. Urządzasz się od nowa. Poznajesz okolice. Każde wyjście z domu jest wycieczką połączoną ze zwiedzaniem, a jednocześnie masz poczucie, że musisz się tych nowych ścieżek nauczyć. Nie tylko topografii, ale również dróg funkcjonowania w systemie – urząd skarbowy, służba zdrowia, obowiązki obywatelskie. Powoli wsiąkaliśmy w otoczenie. Po kilku miesiącach zorientowaliśmy się, że nasz samochód stoi nieruszany od dłuższego czasu, bo jeździmy wszędzie rowerami. Haga to małe (550 tys.) i powolne miasto w porównaniu z Warszawą. Żyje się tu spokojniej. Pociągi jeżdżą na zero-emisyjny prąd, jak tylko wychodzi słońce ludzie podwijają rękawy i zdejmują marynarki, papierosy pali głównie młodzież licealna, deszcz z ubrania się strzepuje albo chodzi w mokrym, Holendrzy jedzą głównie fryturę i kanapki z czekoladową posypką, z centrum jest 7 km nad morze.
Codzienność lokalesów
To, co było trudne, to rozłąka, a dla córek przede wszystkim nauka języka i poradzenie sobie z nową szkoły. Na początku trafiły do międzynarodowej, gdzie co chwilę ktoś przychodzi i odchodzi, trudno nawiązać przyjaźnie a sama szkoła to programowo utrudnia, aby rozstania nie były dla dzieciaków zbyt ciężkie. Okazało się jednak, że te przyjaźnie z pierwszego roku naszego pobytu w Hadze są dość silne pomimo odległości. W międzyczasie przeprowadziliśmy w ramach haskiej aglomeracji, sprzedaliśmy mieszkanie w Warszawie. Po jakimś czasie przeszło nam zachłyśnięcie się nowością i widzimy, że ten kraj, jak każdy, ma swoje problemy, minusy. Czasem trzeba się uzbroić w cierpliwość w kontakcie z instytucjami czy w handlu, czasem barierą jest język, bo na razie jesteśmy w stanie pogadać z sąsiadką na ulicy o kwiatach a nie rozwiązywać formalne problemy. Aby uniknęły tego nasze dzieci, postanowiliśmy po dwóch latach przenieść Li do lokalnej szkoły. Popchnęło nas ku temu także to, że jak tylko się sprowadziliśmy w nowe miejsce lokalne dzieciaki ze szkoły, którą widzę z okna, gdy to piszę, zaczęły pukać do drzwi pytając, czy nasze dzieci wyjdą na dwór. W końcu Li zaczęła z nimi wychodzić, gadała do nich po angielsku, one po holendersku, jeździli na rowerach na lody, kąpali w rzece. Więzi są najważniejsze, pomyśleliśmy, więc poszła od kolejnego września do szkoły na przeciwko. Łatwo nie jest, Li ma 9 lat i musi się nauczyć kolejnego języka na tyle, żeby się za dwa lata dostać do gimnazjum. Starsza córka też po raz kolejny zmieniła szkołę, a ja buduję kampera i opanowałem język w zakresie wyposażenia sklepów motoryzacyjnych, turystycznych i budowlanych. Dajemy radę.
Ojcowskie wyzwania
Tym, co najbardziej rzuca się w oczy, jest to, że rodzice tutaj, w Holandii, są znacznie starsi. Ludzie później decydują się na dzieci (nie mówię o imigrantach, których nas jest tu w Hadze ponad 50%). Dzieciaki mają dużo swobody a rodzice dużo cierpliwości. Dzieci są tu nietykalne, a pouczanie młodych jest bardzo źle widziane. Na pewno jest tu więcej niezależności w relacjach rodzinnych, a z drugiej strony widać, że dzieci i rodzice chętnie spędzają ze sobą czas – często na powietrzu, aktywnie. Mam wrażenie, że trafiliśmy do miejsca, które spełnia nasze oczekiwania pod względem takich właśnie wartości jak niezależność, tolerancja dla wszelkich wyborów, otwartość. Próbujemy od lat tak funkcjonować w naszym domu, więc pasuje nam to, że społeczeństwo, w którym żyjemy, funkcjonuje podobnie.
Jednak gdziekolwiek byśmy nie mieszkali moje wyzwania jako ojca są takie same. Dzieci trzeba kochać i uważać, aby w którymś momencie nie odpłynęły w mrok. Emi wchodzi w wiek nastoletni, a nastolatki wszędzie na świecie mają podobne problemy. Staramy się dużo rozmawiać, pokazywać, że rodzice nie są nieomylni. Li zna perfekt angielski i holenderski, ale jest małym emocjonalnym chaosem więc trzeba ją przytulać i słuchać wielojęzycznego słowotoku o wszystkim. Trzeba z nimi być bez względu na to, gdzie akurat jesteśmy.
Mateusz Ściechowski, aka Miesto. Z wykształcenia architekt, doświadczenie zbierał na ulicach. Miejski aktywista, artysta, kurator, fotograf. Wielbiciel lokalnych atrakcji i graffiti. Tworzy tekst, okazjonalnie rapuje, od niedawna znowu jeździ na deskorolce.