Jak zaszczepić młodym pasję?

Od wielu lat gram w koszykówkę, a od dwóch towarzyszy mi ośmioletni syn. Gra w kosza dostarcza sporo radości, ale też pomaga wykształcić w młodym człowieku kilka bardzo ważnych cech, które pozwolą mu prawidłowo się rozwijać.

Pamiętam dokładnie kiedy poznawałem koszykówkę. Był 1992 r. – miałem dziesięć lat, kiedy wszystkie dzieciaki z mojego bloku zaczęły chodzić na drugie podwórko, żeby porzucać piłkę do okrągłego metalowego koła. Koło było umieszczone mniej więcej na wysokości dwóch metrów, więc z racji wzrostu dziesięciolatków było dla nas idealne. Rzucaliśmy do niego zwykłą piłką – do siatkówki albo do piłki nożnej.

Któryś z chłopaków z podwórka wymyślił grę polegającą na tym, że każdy ma rzucać do metalowego koła i jeżeli rzut będzie celny, może zrobić krok do tyłu i rzucać dalej, dopóki nie dojdzie do kroku numer 10. Wtedy zaczyna od nowa. Wygrywał ten, kto pierwszy przeszedł w tę i z powrotem zaliczając celne rzuty. Ta gra szczególnie mi się spodobała, polubiłem kosza. W drugiej połowie lat 90-tych – będąc nastolatkiem – oglądałem w telewizji jak na parkietach NBA zdobywał punkty Michael Jordan, jak fantastycznie zbierał z tablic piłki Dennis Rodman i jakie niesamowite crossovery robił Allen Iverson. Wtedy zacząłem też grać bardziej na serio i nawet próbowałem po ukończeniu podstawówki dostać się do szkoły sportowej. Nie udało się, ale koszykówka była już moją pasją.

Od tamtej pory minęło wiele lat – dziś jestem trzydziestoparolatkiem, który po dłuższej przerwie wciąż gra w koszykówkę. I wiecie co? Jestem z tego powodu niezwykle szczęśliwy, bo teraz gram nie tylko ze swoimi znajomymi, ale także z moim ośmioletnim synem. Przemka nauczyłem grać w kosza całkiem przypadkowo. Kiedy miał jakieś cztery lata, dostał w prezencie plastikowy kosz z tablicą i małą piłką do rzucania w domu. Na początku nie bawił się nim, więc zacząłem rzucać do niego ja. Ustawiłem ten kosz przy szafie na końcu dużego pokoju i rzuciłem kilka razy. Wtedy dźwięk piłki usłyszał właśnie mój syn. Wbiegł do pokoju i złapał piłkę. Powiedziałem mu, żeby rzucił nią do kosza. I rzucił. Piłka nie wpadła do małej plastikowej obręczy, ale wtedy właśnie wyjaśniłem mu wszystko i zaczęliśmy rzucać. Po jakimś czasie graliśmy w domu w tę samą grę, w którą grałem będąc dziesięciolatkiem: ten kto rzuci celnie, robi krok do tyłu. Jeżeli dojdzie w ten sposób do końca pokoju, może wracać w kierunku kosza. Kto pierwszy dojdzie do punktu, z którego zaczęła się gra, ten wygrywa.

Kto wygrywał na początku? Pewnie, że ja. Mój syn nie miał przecież wyrobionego rzutu. Ale wtedy właśnie poczuł to, co jest podstawowym elementem sportu: chęć rywalizacji. Graliśmy coraz częściej i po jakimś czasie mój syn ze mną wygrał! Naturalną siłą rzeczy wyrobił mu się rzut i był po prostu lepszy w tego naszego mini-kosza. Któregoś dnia, kiedy miał sześć lat, poszliśmy na stare osiedlowe boisko, na którym od dawna nikt nie grał. Przemek miał już swoją pierwszą, normalną piłkę w rozmiarze 3. Zaczął rzucać do obręczy zawieszonej na wysokości około 2,7 m, a więc nieco niżej niż na tradycyjnej tablicy (3,05 m). Młody zaczął uczyć się rzucania i kozłowania. Tamtego lata chodziliśmy często na to stare boisko, a także w inne miejsce nieopodal parku, gdzie nowsze i lepsze konstrukcje miały niższe obręcze. W dodatku miały przyczepione nowe siatki, co bardzo spodobało się mojemu synowi, który rzucał do obręczy już coraz lepiej i pewniej.

Następnego lata chodziliśmy na szkolne boisko ze zdecydowanie lepszą nawierzchnią. Któregoś razu pomyślałem, że zagramy nasz pierwszy mecz, na własnych zasadach. Wyjaśniłem synowi, że zagramy do 10 punktów, ale z racji tego, że jestem starszy, wyższy i dłużej gram w kosza, za każdy celny rzut dostanę jeden punkt, za to on zdobędzie dwa. W ten sposób szanse były trochę bardziej wyrównane. Pozostała jeszcze kwestia obrony. Mojej obrony. – Ale ty nie możesz mi tak bardzo przeszkadzać rzucić piłką! – Przemek wyraził zdecydowany sprzeciw, kiedy zaczęliśmy mecz i jego pierwsza akcja zakończyła się niepowodzeniem. Zastanowiłem się raz jeszcze nad zasadami i trochę je ulepszyłem. Pokazałem synowi linię rzutów osobistych. – Koszykarze stają na tej linii, jeżeli zostaną sfaulowani pod koszem – wyjaśniłem mu. Ustaliliśmy więc, że ja mogę bronić obręczy tylko za linią rzutów osobistych. Jeżeli mój syn zdoła wejść za to pole, będzie mógł przestać kozłować piłkę i na luzie oddać rzut. Dodam jeszcze, że oczywistym i naturalnym było dla mnie to, że moja obrona nie będzie zbyt intensywna. Miałem raczej tylko „przeszkadzać” synowi w przejściu linii osobistych. Rozgrywkę wygrał oczywiście Przemek. Tamtego lata rozegraliśmy jeszcze kilkanaście takich meczów.

Mój syn ma już osiem lat i kilka centymetrów wzrostu więcej. Lepiej kozłuje i lepiej rzuca. Ma też swojego ulubionego zawodnika z NBA, którym jest Kevin Love. Drugi to oczywiście Marcin Gortat. Od wiosny wpadamy na boisko częściej niż w zeszłym roku Przemek jest na tyle dobry, że przegrałem z nim już kilka razy. –10:8, znowu z Tobą wygrałem! – krzyknął po naszym zeszłotygodniowym meczu, po czym zaproponował – Tata, a może powinieneś iść na lekcje do Marcina Gortata, gdy będzie w Polsce? Nauczyłby cię lepiej grać.

Tej wiosny w szkole mojego syna powstało nowiuteńkie boisko, na którym są dwie konstrukcje z obręczami zawieszonymi na normalnej wysokości i dwie na wysokości przystosowanej dla młodszych dzieci. To zdecydowanie ułatwia Przemkowi grę, w dodatku do obręczy zawieszonej niżej rzuca z niesamowitą łatwością. Prawdopodobnie wpływ na to miał fakt, że uczył się rzucać do obręczy zawieszonej nieco wyżej. Czasami przychodzimy na to boisko, żeby tylko porzucać. Przemek często nie chce rzucać do obręczy zawieszonej niżej, ale wytłumaczyłem mu, że dzięki temu poprawi swój rzut. Posłuchał.

Po dwóch latach od pierwszych prób nauki gry w koszykówkę mój syn gra już nieźle. Nie ma jeszcze idealnie wyrobionej motoryki, ale porusza się na tyle sprawnie, że dostrzegam już w nim jakiś potencjał. Myślę, że udało mi się zaszczepić w nim początki pasji. Nie chcę oczywiście, żeby został profesjonalnym koszykarzem, wolałbym raczej, żeby w przyszłości robił to, co uwielbia najbardziej. Pasją mojego syna są klocki Lego i budowanie z nich coraz bardziej zaawansowanych technicznie lokomotyw. Kto wie, może kiedyś będzie inżynierem i zaprojektuje swój własny pociąg? Jak na razie twierdzi, że chciałby zostać kolejarzem. Ale jeżeli będzie miał wielką pasję do gry i zechce zostać koszykarzem, to świetnie. Najlepsze w grze w kosza jest po prostu to, że młodzi uczą się rywalizacji, wytrwałości i konsekwencji w dążeniu do celu. To bardzo ważne. Sport generalnie pomaga dzieciakom wykształcić kilka bardzo ważnych cech, które pozwolą im prawidłowo się rozwijać. I nie ważne, czy będzie to koszykówka, piłka nożna (w którą mój syn też bardzo lubi grać ), siatkówka, tenis, czy też cokolwiek innego. Ważne, żeby uprawianie sportu przynosiło oprócz samej rywalizacji przede wszystkim radość. A wracając jeszcze do naszych meczów, dodam, że oczywiście mój syn na razie nie jest na takim poziomie, aby zdołał wygrać ze mną „na serio” gierkę 1×1, ale myślę, że już niebawem będzie to całkiem realne.

Tekst: Arkadiusz Olszewski
www.rzutzdystansu.wordpress.com
www.facebook.com/rzutzdystansu

 

Udostępnij