Wynurzenie Dzika

Z dziennika pokładowego:

Dzień dwieście coś tam któryś. To i tak bez znaczenia, skoro kolejny niewiele różni się od poprzedniego. I następnego. Tydzień trzydziesty piąty. Tutaj w obliczeniach jestem bezwzględnie precyzyjny. Po trzydziestu ośmiu wyprawa w tej formule zostanie definitywnie zakończona. Wspólnie wyruszyliśmy 19 maja roku pańskiego 2014.        On i ja.

Byłem przy jego przybyciu. 8 lutego 2014, sobota, kwadrans i minuta po północy. Ja, urodzony na rok i dziewięć dni przed wprowadzeniu Stanu Wojennego. On, przychodzący na świat w trakcie zimowych igrzysk w Soczi. Zaprosiliśmy go obydwoje z Alą. Zgodził się, że dołączy. Nie stawiał oporu. Nie to co jego ojciec, z kolizją pępkową na starcie, skutkującą cesarką i inkubatorem. Na samym początku był lekko oszołomiony. Przyznana apgarowska dziesiątka nie zrobiła na nim większego wrażenia. Na mnie zdecydowanie tak. Od początku obserwował jak rozwinie się sytuacja. Zostało mu to do dziś.

Kiedy trzy miesiące przed rozpoczęciem rejsu składałem papiery z prośbą o wyrażenie przez chlebodawcę zgody na legalne opuszczenie stanowiska pracy, przesympatyczna pani w kadrach dwukrotnie zapytała mnie, czy mam świadomość, że w tej podróży nie ma opcji „wysiadam”, „ratunku, nie daję rady”, „wracam do roboty”. Trzeba dotrwać do końca, innej możliwości nie ma. Zupełnie jak na okręcie. W dodatku podwodnym. Niekoniecznie Yellow Submarine, bardziej Kursk. Za to od początku pełne zanurzenie. Dla mnie urlop tacierzyński to dwieście sześćdziesiąt sześć dni niebezpiecznie blisko dna. Ale wciąż obydwaj szczęśliwie idziemy, cała naprzód! Ja i „Dzik”. ORP Dzik.

Fakt, nie należy do najbardziej zdyscyplinowanych załogantów. Trudno zresztą tego od niego wymagać. Chociaż permanentna groźba buntu na pokładzie nie ułatwia mi zadania. Dosyć jasno i precyzyjnie wyraża mową ciała i poziomem decybeli, że nie podobają mu się kapitańskie rządy opiekuna. Zdecydowanie niższy wzrostem, ale za to paradoksalnie wyższy stopniem. I zamiast admiralskich wężyków na pagonach trzyma w buzi zielonego, oślinionego dziąsłami wciąż ząbkującego malucha, pluszowego węża z Ikei. W hierarchii drugi po Bogu. I kiedy czegoś chce, nie ma zmiłuj. Na szczęście to nie Arka Noego. Biblijna ani muzyczno-zespołowa. Jednego podopiecznego jestem w stanie czasem okiełznać.

Za to pomimo sześciu lat spędzonych dawno temu na macie nie jestem w stanie odeprzeć jego błyskawicznego ataku na plastikową łyżeczkę, zmierzająca z zawartością kolejnego słoiczka albo kaszki wprost do małych ust. Treningi judo, jiu jitsu i krav maga nie przydadzą się jako obrona przed jego przedarciem się przez misternie budowaną z czterech poduszek barykadę. „Dzik” musi dotrzeć do wieży, kabli, przedłużaczy, opieczętowanych zaślepkami kontaktów. Niczym dywersant skutecznie zrywa moją jedyną łączność ze światem, trzymając z premedytacją wyciągniętą wtyczkę od internetu.

Od początku wiedziałem, że jest „Dzikiem”. Oprócz tego, że oczywiście jest Szymonem – synem Alicji i Michała. Wiadomo, dzik jest dziki, dzik jest zły. Dzik to żaden tam kotek, myszka, niedźwiadek, różowa świnka czy prosiaczek. Ostatnio odwiedziła nas koleżanka żony z mężem i niespełna trzyletnią „Gadziną”. To ja już wolę swojego nieokrzesanego ssaka.

Od rana do wieczora, z przerwą na dwie drzemki, w tym jedną spacerową, z ustalonym rytmem posiłków, nieprzewidywalną zaskakującą zapachową miną w pieluszce, pełnię dwie, trzy wachty pod rząd. Na okręcie porządek musi być. Na naszym go nie ma. Jest tylko chaos porozrzucanych zabawek, drewnianych klocków i kontrastowych książeczek. Jest codzienna lektura. W oczekiwaniu na powrót mamy. Czytam mu na głos z egzaltacją w głosie mickiewiczowską balladę: „tata, ach tata już jedzie”. A tata już nigdzie nie wyjeżdża, poza opuszczeniem okrętu z „Dzikiem” na pokładzie trzykołowej tratwy w celu pokazania światu, że potrafimy czasem się wynurzyć. I wtedy na spacerze w cieniu Górki Szczęśliwickiej tata czasem marzy, że świat się o niego upomni.

Na razie trwa rejs. Misja, za którą nie będzie odznaczeń, złotych medali, pięknie oprawionych dyplomów, listów gratulacyjnych. Jedynie świadomość, że się odważyło zasilić szeregi dwóch procent mężczyzn – świeżo upieczonych ojców. Decydujących się na wykorzystanie przysługującego także posiadaczom penisa wydłużonego urlopu rodzicielskiego. Może w końcu czas nie tylko na kombatanckie opowieści trafionych-zatopionych, ale także na męskie tacierzyńskie (konserwatywny słownik nadal podkreśla mi błąd) wynurzenia.

13.01.2015 r.

21:00

„Dzik” śpi…

 

Michał Hardy – rocznik 80. Pracownik administracji publicznej. Hobbystycznie grafoman, w 2010 jego wiersz „Pocisk” znalazł się w e-booku „Poeci dla Tybetu”. W wolnym czasie nałogowo ogląda seriale i gra w planszowe gry strategiczne.                     Przede wszystkim tata i mąż.

Udostępnij