4 marca, 2016 Ewa Siuda-Szymanowska
Uparci jak… Islandczycy?
Trudny klimat Islandii – mróz, wiatr, deszcz, śnieg. Smagane mrozem i wiatrem zarośnięte oblicza. Grube wełniane swetry (lopapeysa). Samotność, pustkowie. I świdrująca uszy cisza, przerywana tylko beczeniem owiec czy odgłosami w sąsiedztwie. Ta cisza rodzi setki pytań, na które widz nie uzyskuje odpowiedzi. Mowa tutaj o filmie „Barany. Islandzka opowieść” Grímura Hákonarsona, obrazie surowym, minimalistycznym, oryginalnym i uniwersalnym mimo lokalnych wątków.
Mamy tu dwóch głównych bohaterów – Gummiego (Sigurður Sigurjónsson) i Kiddiego (Theódór Júliusson), psa pasterskiego należącego do Kiddiego oraz dwa stada owiec. Gummi i Kiddi są braćmi, którzy nie rozmawiają ze sobą od czterdziestu lat. Obaj są uparci i mają ciężkie charaktery. Przekaźnikiem informacji są złowrogie spojrzenia, wskazania palcem, czasem strzał w okno, ostatecznie pies, który nosi w pysku liściki. Na drugim planie przewijają się inne postacie rolników i hodowców z tego samego regionu. Ale te związki międzyludzkie są dość powierzchowne, a relacja braci w zaniku. Żaden z nich nie ma też zony czy choćby gospodyni. Zatem owce są jedyną miłością, jedynym sensem życia, źródłem utrzymania, powodem do dumy. To je się pielęgnuje, głaszcze, przytula, czule do nich przemawia. Czasem obserwuje, jak kopulują. Można nawet pisać poezję wychwalającą ich zalety.
Owce są też jednak narzędziem rywalizacji. Przegrana barana Gummiego w konkursie owiec rodzi frustrację. A potem dochodzi epidemia śmiertelnej choroby owiec w dolinie. Gdy nie ma owiec, niknie sens życia. Nie wszyscy wytrzymują ten stan, część rolników planuje wyjazd i nowy start gdzieś indziej. Śmierć owiec (które trzeba zabić z powodu choroby) zmusza braci, by inaczej zaczęli patrzeć na swoją relację. Od odpowiedzialności za siebie nawzajem, na okruchach braterskiej miłości i solidarności kończąc. Jeden zabija czas, układając puzzle i słuchając radia, drugi pije z rozpaczy, dwukrotnie prawie zamarzając na śniegu.
Film pokazuje, jak mocno życie bohaterów i mieszkańców wyspy związane jest z cyklami przyrody (i hodowli). Zima to nuda, otępienie. Spowolnione ruchy, tykające zegary. Utrata owiec –dorobku życia – wzmaga poczucie bezsensu i letarg. Każdy z bohaterów wykonuje te czynności, które musi wykonać: odśnieżyć drzwi domu, uprzątnąć obejście, zjeść miskę zupy, umyć ciało, iść spać. To też wyznacza jakiś rytm. Wydawałoby się, że w tej ciszy i nudzie dowiemy się czegoś, wreszcie padną jakieś pytania lub nasuną się odpowiedzi. Jednakże z jednej czy raptem dwóch rozmów dowiadujemy się tylko odrobinę o obecnej sytuacji braci i ich przeszłości. Kwestia, o co się pokłócili, nigdy nie zostaje wyjaśniona.
„Uparty owczarz to klasyczna postać w literaturze islandzkiej i krąży o nim wiele żartów” – mówił Hákonarson w wywiadzie dla radiowej Dwójki. Dlatego zapewne reżyser nie stroni w swoim filmie również od humoru. Czasem ironicznego, czasem pomieszanego z zakłopotaniem.
Piękne, górskie zdjęcia, szerokie plany pustkowia autorstwa Sturli Brandtha Grøvlena oraz oszczędna gra aktorów współgrają z surowym klimatem islandzkiej wsi. Końcówka filmu, naznaczona walką bohaterów z żywiołem na granicy życia i śmierci nasuwa myśl, że takie starcie musi się skończyć poniesieniem ofiary (z czego bracia zdają sobie sprawę, próbując ocalić owce), koniecznością zakończenia czegoś lub rozpoczęcia nowego etapu. Finał daje odrobinę ciepła w tych trudnych warunkach. Jest nowym narodzeniem, pojednaniem, nową nadzieją na przyszłość (mimo tego, że jest ona raczej wielkim znakiem zapytania).