13 marca, 2015 Jarosław Kowal
The Brew – „Control”
Dzieci muzyków często same zostają muzykami. W wypadku jazzu, bluesa czy world music funkcjonują nawet rozległe klany, a nazwiska pokroju Marsalis lub Kuti są gwarancją wysokiej jakości niezależnie od imienia, które przed nimi stoi. Rzadko zdarza się jednak, żeby ojciec i syn współtworzyli regularnie koncertujący i nagrywający zespół, a jednym z takich ewenementów jest The Brew.
Kiedy po raz pierwszy widziałem ich na żywo, przypominali grupę warsztatową z dwoma uczniami i opiekującym się nimi nauczycielem. Przypominali, ale grali jak równy z równym, z energią i wzajemnym zrozumieniem, jakie towarzyszą nielicznym muzykom. Dzisiaj perkusista Kurtis Smith ma już dwadzieścia siedem lat, a grający na gitarze Jason Barwick dwadzieścia sześć. Wizualnie The Brew stali się po prostu trzema dorosłymi facetami grającymi muzykę silnie inspirowaną rockiem z końca lat 60. oraz bluesem. W nowych kompozycjach wciąż jednak słychać pomiędzy nimi doskonałą komunikację, której nie da się wypracować jedynie w sali prób. Tak grają przyjaciele, tak grają ojciec z synem.
Cztery albumy wydane na przestrzeni ośmiu lat wyraźnie ukazują drogę ewolucji brzmienia grupy – od nacisku na blues i dźwięki tworzone w Stanach Zjednoczonych pół wieku temu po nowoczesnego, chwytliwego rocka z grunge’owymi naleciałościami spod znaku Pearl Jam. Tak szeroki wachlarz inspiracji nie pozwala The Brew zafiksować się na nagrywaniu tego samego materiału w nieskończoność, co przydarza się wielu gitarowym zespołom. Prawdopodobnie nie każdemu spodoba się tak duża otwartość, a osoby liczące na odnalezienie ducha hipisowskich czasów mogą poczuć się zawiedzione utworami pokroju „Mute”, którego źródłowa czasoprzestrzeń to ewidentnie Seattle z początku lat 90., ale jeżeli jedynym oczekiwaniem ciążącym na „Control” będzie dla was solidna porcja rocka, nie poczujecie się zawiedzeni.
Dziesięć utworów o średniej długości w okolicach czterech minut daje dosyć wyraźny obraz wydawnictwa, którego akcja musi rozgrywać się żwawo. Barwick nie szczędzi imponujących solówek, lecz nie pozwala im na rozwinięcie, które mogłoby wybić z niemal tanecznego rytmu. Muzyka tercetu jest bardzo prosta i całkowicie niewrażliwa na zdobycze technologiczne w zakresie rejestracji dźwięku. Na „Control” nie pada ani jedna nuta, której nie można by w identyczny sposób odegrać na koncercie. Nie ma pogłosów czy dogrywania dodatkowych partii, a całość brzmi jakby nagrano ją na setkę (w przeszłości The Brew korzystali z tej metody nagminnie). Siłę przyjętej formuły najdobitniej ukazuje piosenka „Skip”, która dwie dekady temu mogłaby konkurować na listach przebojów z Nirvaną czy Soundgarden. Mocny głos Barwicka i lekkość w wyciskaniu z gitary wpadających w ucho, choć nie banalnych melodii szybko zapadają w pamięć. Zmiany tempa pozwalają natomiast w pełnej krasie obnażyć znakomite wyczucie intencji wewnątrz sekcji rytmicznej. Ojciec i syn zdają się grać przede wszystkim ze sobą, a ich towarzysz koncentruje się raczej na roli gitarzysty prowadzącego, okazjonalnie dodając fragmenty rytmiczne.
The Brew nie wynaleźli rocka na nowo, lecz są jego niezwykle wprawionymi i utalentowanymi wyrobnikami, a sztuka wydobywania z gatunku wszystkiego, co w nim najlepsze jest nie mniej trudna od kreowania nowych brzmień.
The Brew
„Control”
Jazzhouse Records