19 sierpnia, 2015 Jarosław Kowal
Stymulacje ojca muzykującego
Przypadek Marka Turnera jest bardzo interesujący, bo rzadko się zdarza, aby saksofonista tak wielkiej klasy i sławy nie nagrywał jako lider przez trzynaście lat, a jednak pozostawał czynnym muzykiem, którego można było usłyszeć na ponad dwudziestu wydawnictwach.
Przyczynę tej sytuacji najlepiej wyjaśnia sam Turner: „Ostatni album, jaki nagrałem ukazał się zaraz po narodzinach mojego pierwszego dziecka i miało to wiele wspólnego z odstąpieniem od funkcji lidera. Bycie liderem jest bardzo intensywne, trzeba oddać całego siebie, a ja czułem, że chcę być obecny przy swoich dzieciach. Kiedy jest się liderem, dźwiga się duży ciężar i odpowiedzialność za wiele rzeczy niezwiązanych z muzyką, bycie sidemanem oznacza po prostu bycie i wykonywanie dobrej roboty. Ale moje dzieci mają już dziesięć i trzynaście lat, więc zajmowanie się nimi jest nieco mniej wymagające”.
Najnowsze kompozycje Turnera są stymulantami przede wszystkim dla analitycznego potencjału mózgów słuchaczy, w mniejszym stopniu oddziałują na emocje. Często można odnieść wrażenie, że ich harmonia rozsypuje się, co nie jest jednak rozpaczliwą próbą uchwycenia jej, lecz intencjonalnym odpuszczaniem i zachęcaniem na zasadzie wabika. Podobne igraszki urządzają Mats Gustafsson czy Fredrik Ljungkvist, lecz „Lathe of Heaven” wyraźnie trzyma się na przedprożu free jazzu, nie pozwalając dźwiękom na całkowitą frywolność. Instrumentarium zespołu nie umożliwia gry akordami – w składzie nie ma ani pianisty, ani gitarzysty – z kolei sekcja rytmiczna wykazuje niewielkie zainteresowanie utrzymywaniem stałego rytmu, a jednak eksperymentalne oblicze kwartetu zrównoważone jest przez lżejszą stylistykę, przypominającą nieco dawne wydawnictwa Tomasza Stańki (na przykład w „The Edenist”). Solówki Turnera mają w sobie ten sam spokój i tendencje do obniżania dynamiki, co solówki polskiego jazzmana, ale w niemal każdym kawałku wchodzą w dialog ze znacznie żwawszymi partiami trąbki w wykonaniu Avishaia Cohena. Amalgamat tych różnorakich ambiwalencji dostarcza materiału niesamowicie intrygującego, a zarazem niemożliwego do przyswojenia w trakcie przygotowywania obiadu czy podczas wieczornego biegania. Docenienie „Lathe of Heaven” wymaga stuprocentowej uwagi.
Przerwa na ojcowskie obowiązki i przyjemności zdecydowanie wyszła Turnerowi na dobre. Przy poprzednim, wydanym ponad dekadę temu krążku („Dharma Days”) techniczne popisy stawały się coraz bardziej ekstremalne, a przez to skierowane do bardzo wąskiego grona słuchaczy interesujących się jazzem inżynierskim. Był to wprawdzie wyrób ekskluzywny, niemniej idący za nim komunikat dało się odczytać jako: „Patrzcie, co potrafię zrobić”. Na „Lathe of Heaven” Turner znalazł znacznie ciekawszą formę dla eksponowania swoich talentów, bardziej ludzką, choć wciąż przeznaczoną wyłącznie dla osób osłuchanych z jazzem.
Mark Turner Quartet
„Lathe of Heaven”
ECM Records