Requiem dla najbliższych

Marzę o dniu, w którym nie będę musiał nikomu przedstawiać postaci Marka Kozelka – amerykańskiego muzyka, poety i aktora. Szósty album Sun Kil Moon „Benji” może mi w tym znacznie pomóc.

„Postanowiłem wrócić do czasów dzieciństwa i porównać je z moim obecnym życiem” – tak pokrótce Mark Kozelek opisywał najnowsze dzieło Sun Kil Moon w jednym z wywiadów poprzedzających wydanie „Benji”. Znając poprzednie dokonania lidera nieodżałowanego Red House Painters, można było podejrzewać, że nie będzie to miła i przyjemna podróż, ale chyba nikt o zdrowych zmysłach nie spodziewał się, że w zamian dostaniemy piosenki na końcu których prawie zawsze ktoś umiera.

Kozelek w swoich prostolinijnych utworach zdradza niemalże ekshibicjonistyczne zapędy. Po raz pierwszy na płytach Sun Kil Moon artysta jest tak dosłowny w swoich tekstach. Kozelek bez ogródek opowiada o swoim pierwszym razie, o kryzysie przyjaźni z pierwszymi prawdziwymi kumplami z małego miasteczka, o opóźnionej w rozwoju koleżance z sąsiedztwa, kolesiu, który zabija żonę, aby skrócić jej mękę czy śmierci ukochanego wujka w jego urodziny. Na szczęście zdarzają się tu także przebłyski nadziei, jak choćby w utworze „I love my dad” z lekko kiczowatym refrenem. Można by rzec – banał, ale szczerości bijącej z tego albumu nie powstydziłby się nawet hiphopowiec.

Choć przy tym albumie pracowało wielu znakomitych muzyków, m.in. Will Oldham czy perkusista Sonic Youth – Steve Shelley, to jest on wręcz naznaczony osobą lidera. Zastanawiające jest dlaczego „Benji” jest syngowane nazwą zespołu, a nie jako album solowy, których w końcu Amerykanin nagrał sporo. Niezależnie od tego, Mark Kozelek i spółka nagrali najlepszy album minionego roku, a być może i dekady.

Sun Kil Moon – „Benji”
Caldo Verde Records

Udostępnij