17 lutego, 2015 Tomasz Bułhak
Podróże Zu – 3 godziny na Gurewicza
Małe dziecko potrzebuje tlenu, więc codziennie staramy się zabrać Zu na spacer. Najbliższe okolice mamy w związku z tym zwiedzone dogłębnie, wieje nudą. Czasem trzeba ruszyć dalej.
Wbrew pozorom, nawet krótki spacer może przerodzić się w interesującą eskapadę. Mamy to szczęście, że mieszkamy przy linii otwockiej, jest tam masa miejsc, które warto odwiedzić i można to zrobić w kilka godzin, bez szczególnie dogłębnych przygotowań. Zima tego roku zimy nie przypomina, co ma wiele wad, ale też zalet – w związku z brakiem arktycznych mrozów można śmiało polatać po dalszej okolicy z niemowlakiem w wózku. Gdy po porannej kawie ujrzałem za oknem dawno nie widziane słońce, zapakowałem Zu w kokon, kokon w wózek i ruszyliśmy. Kierunek – PKP Międzylesie.
SKM-ka przyjechała dość szybko. Wcześniej kolejka robiła na Zu wielkie wrażenie, miała wszystko, co może zainteresować niemowlaka – była duża, kolorowa, poruszała się i wydawała dźwięki. Spełniała wszystkie kryteria dobrze zaprojektowanej zabawki. Tym razem przyjazd pociągu potraktowała z chłodnym lekceważeniem – wiadomo, ma się już pewne doświadczenie życiowe i byle gadżet jej nie zaskoczy. Wsiedliśmy. Zabrałem się za kasowanie biletu, tradycyjnie pogubiłem się w strefach biletowych – miałem nie taki, jak trzeba, automat w miejscu, w którym wsiedliśmy do pociągu, był nieczynny. Znaleźliśmy inny, na końcu składu. Usiadłem.
Podróż kolejką z dzieckiem, zwłaszcza takim, które zyskało samobieżność, wiąże się z nerwami. Mikrus w każdej chwili może zażądać uwolnienia. Z jednej strony – mało bezpiecznie, bo pociąg jedzie, może zahamować, można się potłuc. Z drugiej strony – zniewolony niemowlak potrafi sterroryzować cały skład wydzierając się i tym samym wpędzając rodzica w poczucie winy i niemocy. Nie sposób przewidzieć, co się stanie, można jednak zwiększyć szanse powodzenia. Dobrą metodą jest wpasowanie się w czas zwyczajowej drzemki – wtedy, sprzymierzając się z siłami natury, można ujarzmić gniew niemowlaka. Tak też stało się tym razem – w oczach Zu widziałem krótkotrwałą walkę, najpierw z unieruchomieniem, potem z sennością. Przegrała i zamknęła oczy.
Dojechaliśmy do Otwocka. Stacja końcowa. Wyposażyłem się w podwójną czarną w dworcowej kawiarni i ruszyliśmy w stronę pensjonatu Abrama Gurewicza. Jest blisko stacji – dotarliśmy po 10 minutach, robiąc przystanek na pojenie przy muralu z wymalowaną Mirą Kubasińską. Gurewicz to Świdermajer, jakich mało. Gigantyczny drewniak, który wciąż stoi, mimo mało sprzyjających okoliczności. Zajmuje trzyhektarową działkę w samym sercu Otwocka, będąc z pewnością obiektem pożądania developerów. Szczęśliwie od lat 70. jest wpisany do rejestru zabytków, więc niełatwo będzie go zabudować mieszkaniówką. To piękny, schowany za sosnami, siedmioskrzydłowy budynek, który – jak mówią – jest największym drewnianym budynkiem w Polsce. Niech przemówią cyfry – 2.700m2 podłóg, 20.000 m3 kubatury.
Historia Gurewicza jest fascynująca. Marny ze mnie historyk, tym bardziej przewodnik, jednak kilka faktów nie zaszkodzi. Budynek powstał na początku XX wieku, gdy ludzie mieli nie tylko gest, ale i gust. Willa była rozbudowywana aż do obecnych rozmiarów, została przekształcona w uzdrowisko, gdzie w dwudziestoleciu warto było bywać. Gurewicz wyposażył pensjonat w duchu ówczesnego high-tech – kanalizacja, bieżąca woda, elektryczność, telefon. Dalsze losy budynku zdeterminowała historia – w czasie wojny komendantura, potem szpital dla niemieckich żołnierzy. W 1944 szpital pozostał, ale służył już NKWD. Po wojnie ci z Gurewiczów, którzy przeżyli, sprzedali willę warszawskiemu Zarządowi Samorządowemu, ten – Ministerstwu Oświaty. Do 1960 r. działał tam szpital lotniczy, potem liceum medyczne. W latach 90. pensjonat przejęła Fundacja Alzheimerowska, która po procesie sądowym została wykwaterowana przez samorząd Otwocka za doprowadzenie budynku do ruiny. Ostatnio Gurewicz został wykupiony przez prywatnych przedsiębiorców, którzy mają ambitne plany. Zobaczymy. Pensjonat w każdym razie wciąż stoi tam, gdzie stał – kiedyś, nawet z drewna, budowano solidnie.
Obeszliśmy z Zu całą działkę dookoła. Na teren nie da się wejść – własność prywatna, grozi zawaleniem itp. Właściwie da się – płot nie jest zbyt wysoki, jednak przerzucanie wózka mogłoby skończyć się dla mnie konfrontacją z lokalną władzą. Poczekamy, aż Zu dorośnie i sama przeskoczy. Moja córka zwiedzała biernie. Spała. Wierzę jednak, że mikrusy chłoną klimat interesujących miejsc, nawet, gdy odwiedzają je w stanie ograniczonej świadomości. Może Zu wyrabia sobie dzięki temu gust architektoniczny. Zobaczymy.
Ja korzystałem, mogłem się spokojnie poprzyglądać okolicy. Otoczenie Gurewicza to smutny symbol naszego krajobrazu na początku XXI wieku – pensjonat jest niemal z każdej strony otoczony hardkorem. Z jednej strony tory, upstrzone reklamami i rozpadającą się infrastrukturą. Z drugiej – lokalny dom kultury, koszmarny sen architektonicznego wizjonera-amatora, paskudna, seledynowa, pseudonowoczesna bryła. Z trzeciej – bloki wyglądające na gomułkowskie pudełka, które przy zielonkawym potworze i tak się bronią, choć – aby było modnie – ktoś je częściowo maznął krzykliwym kolorkiem. Czwartej nie pamiętam. Pośrodku tego mordoru stoi sobie pensjonat, który wygląda, jak skryta w dzikim parku budowla z innej planety, która jest skazana na pożarcie przez pobliskie, agresywne bezguście.
Zu obudziła się, zrobiliśmy wspólnie jeszcze jedno kółko, zadała kilka rzeczowych pytań (co to? a to? tato co to?). Zaczęła się wiercić, co mogło oznaczać nadchodzący bunt i konieczność rewizji planów szybkiego powrotu do domu. Obraliśmy kurs na PKP Otwock, zdążyliśmy zjeść wspólnie szarlotkę i pogadać chwilę z właścicielem kawiarni, chwila przedłużyła się, kolejka zwiała nam sprzed nosa. Szczęśliwie kawiarnia była pełna rozmaitych bibelotów, które wyraźnie zainteresowały Zu oraz zdjęć nagich dam z okresu dwudziestolecia, które wyraźnie zainteresowały mnie.
Wsiedliśmy do następnej SKM-ki, Zu zrobiła lekką aferę, ale sytuację uratowała horda gimnazjalistów, która stanęła nad nami. Zu lubi komórki, każdy z nich miał swoją w dłoni i coś w niej gmerał, więc dziecko zapomniało o prawie do wywołania zadymki w środku komunikacji miejskiej i skoncentrowało się na śledzeniu aktualnych trendów sprzętowych w gimbazie.