23 grudnia, 2015 Ewa Siuda-Szymanowska
Piękne szaleństwo
Nie ma to jak przywalić z grubej rury na samym początku. Rak, utrata pracy, zdrada i rozstanie z mężem. Co jeszcze? – chciałoby się zapytać. Julio Médem, reżyser i scenarzysta „Mamy”, nie jest zbyt litościwy dla widzów i dla swojej bohaterki. I, paradoksalnie, jego film o umieraniu więcej mówi o radości życia niż wiele innych.
Magdzie (Penélope Cruz) z minuty na minutę wali się świat. Chwieje się w posadach również w wersji obrazowej filmu – w rozedrganych kadrach. Ich pojawianie się na początku i późniejsze zanikanie świadczą o powrocie do równowagi mimo trudnych doświadczeń. Drgania łączą się z traumatycznymi wydarzeniami.
Magda odkrywa w sobie siłę, którą – paradoksalnie – wyzwalają w niej kolejne ciosy od życia. I chociaż nie bardzo wierzy w Boga, to, co przydarza się bohaterce, mogłabym podsumować słowami pewnej gospelowej pieśni: „obiecał, że nie położy na me barki więcej, niż mogę znieść”. Magda się nie poddaje, chociaż zostawia sobie czas (i przestrzeń) na łzy, na otrząśnięcie się, nabranie sił. Tych ostatnich starcza jej nawet na to, by pocieszać Arturo (Luis Tosar), który w wypadku stracił żonę i córkę. Dzięki temu stają się sobie bardzo bliscy. Jedynym, czemu Magda ulega, jest prąd życia. Bohaterka sprawia wrażenie, jakby niosły ją emocje, intuicja, a nie długo przemyśliwane decyzje. Może dzięki temu jest otwarta także na cud, który wydarza się w jej życiu.
Julián (Asier Etxeandia), ginekolog, nazywa jej działania „pięknym szaleństwem”.Na szaleństwo pozwalają sobie również reżyser oraz autor zdjęć (Kiko de la Rica). Animacje z życia płodowego i z podróży do wnętrza organizmu, senne wizje, kadry tracące nasycenie. Bohaterka jest emocjonalna, sfera obrazowa filmu współgra z całym wachlarzem jej emocji. Banalne pioseneczki o miłości spotykają się z ważnymi miłosnymi wyznaniami, poczucie humoru (połączone z sarkazmem) zderza się z dramatyczną sytuacją, kwiatek we włosach towarzyszy wywodowi o życiu i umieraniu, śpiew poprzedza zabieg mastektomii. To wszystko nie jest ani głupie, ani naiwne, ani kiczowate. Taka jest Magda, bohaterka filmu. Gdyby każdemu z nas zajrzeć do głowy, do wnętrza, okazałoby się, że wcale nie jesteśmy tacy wyprasowani i poukładani, jak nam się wydaje albo jakimi sami siebie widzimy. Magda nie wstydzi się swoich porywów, u niej wszystko jest naturalne. Za to ją kochają.
Ta emocjonalność Magdy jest pewną wskazówką dla widza. „Mamę” należałoby odbierać w sposób, w jaki robi to bohaterka – sercem. Wtedy nie ma znaczenia to, co się w filmie nie składa w całość, motywacje, które nie do końca są ujawnione czy zrozumiane, dziwne połączenia obrazów, ledwie nakreślone portrety psychologiczne.
To jest niesamowicie dojrzała i złożona rola Penélope Cruz. Ta bohaterka, kobieta jest piękna bez względu na to, czy ma włosy, nosi perukę, ma twarz poszarzałą ze zmęczenia. Jej oczy są pełne życia, wypełnia ją miłość. Wystarczy spojrzeć, jak zwraca się do synka, Daniego (Teo Planell), nawet wtedy, gdy jest w całkowitej rozsypce.
I jak wspaniała jest ta scena na końcu, kiedy trzech facetów śpiewa małej dziewczynce, opowiadając jej o tym, jak piękne jest życie w całym bogactwie dobrych i złych doświadczeń. Tak jak cały seans „Mamy”, któremu towarzyszą naprzemienny śmiech i płacz.