Nie ma złotej zasady

Na początku byli „Pożyczalscy na wyspie” i ta jedna ilustracja, którą mój syn obdarzył prawdziwie żarliwym uczuciem, za każdym razem całując małą łasicę, która z nieufnością przygląda się paczce zapałek. Z Emilią Dziubak, jedną z najzdolniejszych i najbardziej pracowitych ilustratorek – rozmawiam o wyzwaniach, inspiracjach i fascynacji zawodem kierowcy autobusu.

Od kiedy myśli Pani o sobie jako o ilustratorce? Ten zawód to spełnienie Pani marzeń z dzieciństwa?

Jako dziecko marzyłam o tym, aby być malarką (nie wliczając epizodu fascynacji zawodem kierowcy autobusu). Zawód ilustratora wydawał mi się wspaniały, ale bardzo odległy i kojarzył z minionymi epokami. Dzieciństwo spędziłam raczej w towarzystwie albumów o malarstwie niż przy książkach dla dzieci. Dopiero pod koniec studiów odkryłam, że jest to zawód, który chciałabym na poważnie wykonywać.

Wydaje mi się, że zawód ilustratora przeżywa obecnie swój prawdziwy renesans. Na rynku pojawiło się wiele nowych, ambitnych wydawnictw (choćby Dwie Siostry, Wytwórnia, Zakamarki, Łajka). Publikujemy coraz więcej mądrych, pięknie zaprojektowanych i wydanych  książek. Łatwiej jest dzisiaj zadebiutować ilustratorom niż kiedyś? 

Gdy ja zaczynałam moja przygodę z ilustracją, małe, ambitne wydawnictwa już funkcjonowały na rynku. To m.in. dzięki nim mogłam zacząć pracę w tym zawodzie. Należy im się głęboki ukłon za odwagę, ponieważ niejednokrotnie ich powstanie było wynikiem pasji jednej, lub dwóch osób. A ilustratorzy tacy jak ja, dzięki nim otrzymali szansę publikacji. Dziś jest już trochę inaczej. Po kilku latach niektóre małe wydawnictwa bardzo się rozwinęły, duzi wydawcy zaczęli wydawać dobre książki, więc myślę, że dziś debiutujący ilustrator ma bez porównania więcej szans niż jeszcze kilka lat temu.

Poza tym pojawiło się zapotrzebowanie na tego typu książki.

Jak wspomina Pani początki swojej kariery?

Wspominam ten czas jako bardzo niepewny. Prace, które zaczęłam publikować były tymi wyjętymi z szuflady, robionymi w przerwach pomiędzy zajęciami na studiach, nigdy nie konsultowane, nie omawiane. Ale mocno w nie wierzyłam, były odzwierciedleniem tego, co naprawdę chciałam robić. Miałam też sporo szczęścia. Na początku tej drogi wygrałam konkurs na komiks, którego nagrodą był niesamowity zastrzyk finansowy. Dzięki tej nagrodzie mogłam przez kilka następnych miesięcy pracować tylko przy ilustracji. Myślę, że to był ten decydujący moment.

Kim według Pani jest/powinien być ilustrator?

W naszych realiach na pewno kimś  samodzielnym w pracy. Ten zawód wykonywany jest głównie przez freelancerów pracujących w domach, więc niezbędna jest samodyscyplina. Przydaje się też pokora, ponieważ ilustrator zazwyczaj pracuje z tekstem napisanym przez konkretnego autora.

Łatwiej jest zatem tworzyć ilustracje do książek innych autorów, czy może lepiej wziąć pełną odpowiedzialność za książkę i stworzyć „Gratkę dla małego niejadka”?

To są dwa różne sposoby pracy. I każdy z nich ma swoje zalety. Bardzo lubię tworzyć autorskie projekty i myślę, że w przyszłości będzie ich więcej. Ale lubię też współpracę z autorami tekstów. Jest w tym coś fascynującego, gdy z wrażliwości dwóch różnych, często nie znających się osób, powstaje jedna symbiotyczna wartość.

Jaki projekt był dla Pani do tej pory największym wyzwaniem?

Myślę, że każdy projekt jest dla mnie wyzwaniem, ponieważ każdy wymaga indywidualnego podejścia. Ale za najbardziej wymagające uważam te, które dotykały mnie w jakiś sposób osobiście, które mówiły o moich osobistych historiach. Trudno się wtedy przebić przez własne emocje tak, aby za bardzo nie decydowały o kształcie książki. Były to dwie takie książki, nad którymi do tej pory pracowałam: „Dziewczynka z parku” Basi Kosmowskiej i „Lilla Sticka i landet Lycka” Martina Widmarka.

A ilustratorzy, którzy Panią inspirują, których prace chciałaby Pani powiesić na ścianie w swoim domu?

Inspiruje mnie wielu ilustratorów, ale na swojej ścianie najchętniej widziałabym prace Michaela Sowy i Johna Bauera.

Coś nas zatem łączy. Ja również „przygarnąłbym” co najmniej kilka jego prac. Wydaje mi się, że jego ilustracje z Pani twórczością , łączy obecna w nich zawsze – tajemnica. Nawet patrząc na portret psa (M. Sowa, „Kranker Hund”) i Pani kota, zastanawiam się zawsze o czym takim myśli Homer, nie tylko skupiając się nad tym jak wygląda.

Homer to mój ukochany kot. W oczach ma wszystkie te cechy charakterystyczne dla osobowości kota, które wielbiciel kotów na pewno zauważy i będzie wiedział o co chodzi. Nie od dziś przecież wiadomo, że każdy kot ma królewską osobowość.

Prace Michaela Sowy fascynują mnie od kilkudziesięciu lat. Głównie dlatego, że są wielopłaszczyznowe. Łączą treść z jedynym w swoim rodzaju poczuciem humoru i wspaniałym, uniwersalnym warsztatem malarskim. Jest w nich mnóstwo odniesień do ludzkiego życia za pośrednictwem cech zwierząt. Nie czuć w nich oddechu epoki, są ponadczasowe co bardzo sobie cenię.

Stojąc przy księgarnianych półkach w dziale z książkami dla dzieci, chcąc nie chcąc, słyszę komentarze niektórych rodziców: „ale ładne obrazki” albo „jakie te ilustracje szare i ponure”.  Jakie cechy powinna posiadać udana, przykuwająca wzrok ilustracja? Istnieje w ogóle jakaś „złota zasada”?

W moim odczuciu nie ma złotej zasady. Dobrze zaprojektowana ilustracja jest jak dobrze nakręcony film, dobrze skomponowana muzyka, dobrze przyrządzone danie. Po prostu czujemy, że wszystko trzyma się kupy, nie szkodzi, dzięki niej możemy nauczyć się czegoś nowego – o sobie lub o świecie. Jesteśmy skłonni pozostać przy niej dłużej. To nie ma nic wspólnego z tym, czy ilustracja jest kolorowa, czy szara, duża, czy mała, skomplikowana, czy minimalistyczna. Estetyka to tylko jedna z cech dobrze zaprojektowanej ilustracji. Jeśli ktoś zwraca uwagę na ilustrację tylko dlatego, że jest kolorowa to myślę, że niewiele wie na temat jej funkcji w książce.

Dzieci to wymagający odbiorcy – nie boi się Pani konfrontować swojej wizji ze światem najmłodszych?

Na początku bardzo się tego bałam. Teraz za dużo bardziej wymagających uważam dorosłych odbiorców. Operują oni wyuczonymi kodami w komunikacji, których przy projektowaniu trzeba się trzymać. Ich postrzeganie świata zazwyczaj zamknięte jest już w pewnych ramach, przyzwyczajeniach i których przekroczenie skutkuje nieumiejętnością odczytania przez nich treści. Dzieci są dużo bardziej otwarte na subtelności, emocje, nowe wartości. Zazwyczaj bezbłędnie odczytują to, o co mi chodziło w ilustracji. To dorośli zazwyczaj mają z tym problem.

Chciałbym chwilę porozmawiać o Pani warsztacie pracy. Jest Pani wierna „analogowej” szkole z wykorzystaniem namacalnych narzędzi (ołówków, kredek, farb etc.)? Czy może wszystko odbywa się w rzeczywistości komputerowych programów?

Pracuję tylko w programach graficznych. Czasem wykonuję szkice tradycyjnie, jednak lwia część pracy odbywa się za pomocą komputera.

Ma Pani jakieś fascynacje kolorystyczne? Jakiś jeden, szczególnie ważny kolor, po który zawsze Pani sięga, od którego zaczyna?

Nie ma takiego koloru. Dla mnie kolor buduje nastrój i jego użycie uzależnione jest od charakteru ilustracji, nie odwrotnie. Chociaż jak zerknę na większość moich prac dominuje w nich zielony. Myślę jednak, że ma to związek z tym, że kocham przyrodę i często wykorzystuję jej elementy.

Krępuję się zadać jedno pytanie… Dobrze, zapytam: jak wygląda Pani miejsce pracy, Pani biurko?

Bardzo skomputeryzowane. I wciąż mam na nim za mało miejsca.

IMG_04422

Ilustrowanie książek dla dzieci to Pani praca, ale czy sięga po nie Pani także w wolnej chwili? Czy „po pracy” szuka Pani raczej mrocznych kryminałów?

Czytam sporo książek dla dzieci jednak odpoczywam przy tych dla dorosłych. Nie przepadam za kryminałami. Lubię książki, gdzie stosunkowo mało się dzieje a całość skupia się wokół analizy postaci, nie zdarzeń. Do jednego z moich ulubionych autorów należy Sandor Maraj – a te jego książki do których często wracam to „Pierwsza miłość” i „Żar”. Przepadam też za wierszami Jana Lechonia. Mogę je czytać w nieskończoność.

Na koniec: istnieje książka, o której zilustrowaniu Pani marzy?

Kiedyś miałam szalone marzenie żeby zilustrować poezję Lechonia. I zrobić to tak, aby ilustracja nie zabiła jej największej wartości. Może kiedyś uda mi się coś wymyślić. Na razie wydaje mi się to niemożliwe.

Życzę zatem aby to, co dzisiaj wydaje się niemożliwe, nabrało realnych kształtów.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Emilia Dziubak, urodzona w 1982 roku w Dęblinie. Mieszka i pracuje w Poznaniu. Zajmuje się ilustracją książkową i prasową. W 2010 roku ukończyła grafikę na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu. Debiutowała w 2011 roku autorską książką kucharską dla dzieci pt. „Gratka dla małego niejadka”. Książka ta znalazła się w ścisłym finale konkursu na najpiękniejsze książki obrazkowe 4th CJ Picture Book Award w Korei. Laureatka Nagrody Literackiej m.st. Warszawy w 2014 r. za ilustracje do książki Przemka Wechterowicza „Proszę mnie przytulić”.

emiliaszewczyk.blogspot.com

Udostępnij