17 marca, 2015 Jacek Kloskowski
Misja: poród
Dzień zwycięstwa Polski nad Niemcami w piłkę nożną zapamiętam do końca życia. Dzień później urodził się mój syn, Tymon.
– A pani mąż? Co robi?”, zapytał lekarz dyżurny Dagmarę, moją żonę
– Jest montażystą
– Znaczy monterem?
– Montażystą, wie pan, w telewizji
– Aaaaa. Filmowiec znaczy
Po czym wpisał w rubrykę „Zawód ojca” słowo „Filmowiec”. Wcześniej dość brutalnie sprawdził wielką, robotniczą dłonią opakowaną w silikonową rękawiczkę, czy to na pewno już czas, aby rodzić.
Wspomnienia, związane z najważniejszymi momentami w moim życiu są raczej wyblakłe, wyprane. Pamiętam, ale raczej nastrój niż kolory czy zapachy. W przypadku porodu zapamiętałem wszystko ostro i precyzyjnie. Bez problemu odtwarzam sobie, jak na nagrywarce cyfrowej, moją rozmowę z położną czy dźwięk aparatu KTG. Pamiętam, jak stanąłem w drzwiach i podsłuchiwałem rozmowę sprzątaczek z lekarzami na temat meczu. W telewizji puszczali powtórki bramek, a na stole z duralexowych szklanek parowała kawa. W pewnym momencie ktoś krzyknął „do roboty!” i pięć sekund później Daga była za drzwiami sali operacyjnej.
Tutaj muszę wspomnieć o czasie, który jak gdyby nigdy nic, postanowił się zatrzymać. Ktoś rzucił we mnie niebieskim uniformem i nagle poczułem się jak na slowmotion w filmie kręconym pod wodą. Wydawać by się mogło, że minęły godziny zanim pozwolono mi wejść na salę. Gdy już wszedłem zmienił się gatunek filmowy, z psychologicznego dramatu, typowo polskiego, ze złymi myślami, do roztańczonej komedii rodem z Bollywood. Przekroczyłem próg i wszystko zawirowało. Dwie osoby z różnymi wektorami poruszania się mignęły mi przed oczami, ktoś krzyknął: „to tu, proszę usiąść” i wskazał obrotowy zydel pamiętający poprzednią epokę. Instrumentariuszka podkręciła radio. Zaczynało się „You were always in my mind” w wykonaniu Pet Shop Boys. Najgroźniejszy facet na sali, ten ze skalpelem, zaczął rytmicznie podrygiwać głową. Daga trzęsła się jak galareta – „To przez znieczulenie” –powiedział. Posadziłem tyłek na obrotowym krzesełku, złapałem lodowatą dłoń żony i nachyliłem się do niej mówiąc, że skoro puszczają Pet Shop Boys, to wszystko na pewno się uda. Uśmiechnęła się przez szczękające zęby.
Zajrzałem za zieloną kotarkę, za którą dominował kolor ciemnej czerwieni. Nie jestem chojrakiem, ale spodobało mi się. Opowieści o mdleniu facetów na widok rozbebeszonej żony są mocno naciągane. Tymek wyskoczył jak z trampoliny, ciągnąc za sobą ogonek z pępowiny. Był żółto-czerwony, śmieszny taki, kokoniasty. Ktoś mi podał specjalne nożyczki, pielęgniarka skinęła głową i wskazała miejsce cięcia. Pestka, pomyślałem. Gdyby tylko nożyczki były naostrzone, albo pępowina trochę cieńsza. Po dwóch ciachnięciach udało się. Tymek został zawinięty w szpitalny rożek i dostał obrączkę, jego tymczasowy dowód osobisty. Daga zezowała na nas uśmiechnięta, ale wciąż rozdygotana. Piosenka się skończyła. Musieliśmy z Tymonem opuścić salę.
Siedziałem pod pykającą jarzeniówką. Tymon puszczał ustami bąbelki. Pyk. Pyk Pyk. Robił najpierwsze rzeczy jakie może robić człowiek. Otworzył oczy. Wystawił język. Krzyknął. Zostaliśmy sami. Zszywanie Dagi trwało w nieskończoność. Po kilku godzinach minutach wyjechała. Nie czuła tego, że się do nas uśmiecha. To był najstraszniejszy i zarazem najcudowniejszy dzień, który przeżyłem. Strach, podniecenie, szczęście. Czułem jak mój mózg przetwarza te gigabajty informacji.