Kwaśne jabłka

Założyciel wytwórni Stones Throw, kalifornijski DJ i producent muzyczny ukrywający się pod – jakże uroczym – pseudonimem Peanut Butter Wolf należy do światowej elity kolekcjonerów płyt.

Środowisko diggerów – zapuszczających się w najdalsze zakątki globu poszukiwaczy winylowych, białych kruków – przypomina tajne stowarzyszenie. Ta porozumiewająca się własnym narzeczem, pilnie strzegąca swych sekretów grupka świrów single i longplaye wyczuwa nosem, a rzadkie albumy gotowa jest kupować w kilku egzemplarzach, tylko po to, żeby nie wpadły w cudze ręce. Widniejące na okładkach, powtarzalne motywy traktują jak wskazówki, nikomu nie znani muzycy sesyjni służą im za przewodników, a kilkusekundowe próbki wystarczają by zadecydować o opłacalności zakupu. Tropią oni zwykle wszelkie przejawy odmienności, śledzą poruszających się po obrzeżach gatunków, dźwiękowych ekscentryków, lubują się w „kwaśnych jabłkach”.

Od blisko dwóch dekad – noszący wilczy przydomek – Chris Manak te same wartości pielęgnuje podczas prac nad katalogiem swojego labelu. Ciesząca się prawdziwie kultowym statusem, mieszcząca się w Los Angeles oficyna od początku więc była azylem dla różnej maści umuzykalnionych dziwaków. W magiczny sposób przeniesieni z lat 70. wokaliści tacy jak Aloe Blacc czy Mayer Hawthorne swoje pierwsze kroki stawiali właśnie w Stones Throw, a będący jednym z większych hip-hopowych oryginałów Otis Jackson Jr. – lepiej znany jako Madlib – po dziś dzień współtworzy potęgę niezależnego wydawcy.

W kim więc innym jak nie w Peanut Butter Wolfie wsparcie mogło znaleźć dwóch gości z Baltimore (z czego jeden emigrant z Nowego Jorku), którzy swoją wizję soulu zamknęli w… Hondzie CR-V przerobionej na mobilne studio nagraniowe. Znany ze swoich kasetowych publikacji producent Michael Collins i akademicko wyszkolony wokalista Sasha Desree o tym, że powinni nawiązać współpracę przekonali się podczas przejażdżek po mieście w trakcie których bawili się w nagrywanie piosenek.

Odarte z ozdobników, czyste, minimalistyczne brzmienie duetu wynika zatem ze spontanicznego modelu pracy, wyczulenia na wpływy otoczenia i przyjacielskiej atmosfery w jakiej powstał debiutancki krążek Silk Rhodes. Miękkość jedwabiu stanowi najlepsze odniesienie dla delikatnego, melodyjnego głosu Desree’go, a klasyczny, rozwibrowany ton pianina Fendera świetnie oddaje zakres inspiracji Collinsa. Przepełniający album, nadżarty kwasikiem, czarny groove natomiast jest wypreparowaną z soulu, funku i psychodelii, czystą esencją lat 70.

Budowane na kanwie nagrań z automatycznej sekretarki lub „niesłownych” westchnień, specyficzne love songi duetu nie mogłyby jednak powstać cztery dekady temu. Nie brzmiałyby one tak gdyby Prince nie wydał swoich pierwszych solowych albumów, hip-hop nie zredukował afroamerykańskiej muzyki do niezbędnego minimum, a współcześni kalifornijscy eksperymentatorzy pokroju (DJ’a) Nobody czy Ariela Pinka nie zacierali granic pomiędzy gatunkami i konwencjami. Gdyby jednak nie miały one owego dziwacznego posmaku nie trafiłyby na pewno w gusta Peanut Butter Wolfa i nie ukazały się w Stones Throw.

 

Silk Rhodes
Silk Rhodes
Stones Throw

Udostępnij