Jacek Wesołowski

Jako mały chłopiec postanowił zostać skrzypkiem. Będąc nastolatkiem, smyczek zamienił na dłuto. O mały włos, a lutnictwo porzuciłby dla koncertowania z góralami. Jednak tęsknota za mniej chaotycznym życiem zwyciężyła – rzemieślniczą pasję i zamiłowanie do muzyki połączył, tworząc lutniczą pracownię w Gdańsku.

Twoja przygoda z lutnictwem na poważnie zaczęła się w liceum.

Chodziłem już do liceum muzycznego w Gdańsku, do klasy skrzypiec, kiedy znienacka rodzice zdecydowali się wysłać mnie do szkoły lutniczej w Poznaniu. Było to poprzedzone miesiącami próśb z mojej strony i, szczerze mówiąc, straciłem już nadzieję, że im ulegną. Rodzice nigdy do końca nie byli przekonani, czy na pewno chcę rzucić skrzypce. Moja nauczycielka zawsze powtarzała: „talent jest, gdyby tylko chciał więcej pracować”. Myślę, że wielu uczniów to słyszy.

Zmieniłeś szkołę już w trakcie roku szkolnego.

W połowie września pojechaliśmy z mamą w nieznane dla mnie strony – do Poznania. Przeszedłem egzamin w trybie natychmiastowym. Od razu zostałem zaakceptowany, tym bardziej że w pierwszej klasie mieli tylko jednego lutnika. Moje pojawienie się było więc bardzo pożądane. Z Tomkiem – drugim lutnikiem – mieliśmy fajną relację – trochę przyjaciele, a trochę konkurenci. Bardzo dobrze wspominam ten czas i mojego nauczyciela – pana Jana Mazurka. Wchodziłem w inny świat, odkrywałem nowe rzeczy.

Co najbardziej cię zachwyciło?

Kontakt z profesjonalnymi narzędziami, używanie noży lutniczych, dłuta. Dłubanie w drewnie, pełno trocin, nowe gadżety.

Męskie zajęcia.

Dziewczyny też się uczyły w tej szkole, ale tak, te zabawki dla rzeźbiarzy były bardzo męskie.

Potem były studia lutnicze.

W tym samym czasie zaczęło się moje zainteresowanie muzyką góralską i ludową. Na studiach założyłem zespół.

Znad morza w góry. Skąd to zamiłowanie do góralszczyzny?

Zupełnie przez przypadek. Na studiach było paru górali. Przywieźli sporo taśm z oryginalną muzyką karpacką – dla mnie, chłopaka z Gdańska, to był szok. Nigdy czegoś takiego nie słyszałem. To już nie jest Mazowsze, Śląsk – to, co mnie zawsze nudziło – to żywa muzyka, z ogniem, z serca. Bardzo mnie zachwyciła i od razu zacząłem naśladować to granie. Później odwiedzałem mistrzów góralskich – oni mnie uczyli. Zacząłem koncertować, grać z zespołami ludowymi i tak po trosze zostałem adoptowanym góralem.

Wciągnął cię ten góralski klimat?

Miałem nawet taki moment, w którym myślałem o porzuceniu lutnictwa. To był fajny czas. Po góralsku mówi się na to „baciarowanie”, czyli takie życie kawalerskie – spanie po kątach, krótkie noce, dużo grania. Po jakimś czasie zacząłem jednak tęsknić do ustatkowania i mniej chaotycznego życia. Wróciłem do lutnictwa. W tym czasie nasilało się też moje zainteresowaniem muzyką dawną. Poznałem instrumentalistów muzyki dawnej grających na skrzypcach barkowych i violach da gamba. Znalazłem świat, który wiązał muzykowanie z lutnictwem. Znowu coś innego do odkrycia.

Powyższy tekst jest fragmentem wywiadu, który ukaże się w listopadzie w magazynie Fathers.

Jacek Wesołowski – artysta lutnik. Zajmuje się profesjonalną konserwacją 
oraz budową koncertowych skrzypiec, altówek i wiolonczeli oraz instrumentów 
historycznych.

Udostępnij