6 listopada, 2015 Kasia Kazimierowska
Intymność kontrolowana
Po autorze głośnych i nagradzanych „Morfiny” i „Dracha” oczekiwać można zdecydowanie więcej niż zapisków codziennych, które niczym nie różnią się od wpisów na jego profilu portalu społecznościowego.
Szczepan Twardoch ma wszystko to, co dobry pisarz-celebryta mieć powinien. Z jednej strony porządny warsztat, charakterystyczne pióro i dobre, wciągające historie, z drugiej kontrowersyjne, ale wyraziste opinie, odwagę w ich głoszeniu, no i miły dla oka styl – na dżentelmena, któremu ani podróże, ani savoir-vivre i dobry gust nie są obce. Wreszcie oryginalne hobby – broń. W dodatku należy on do tego grona pisarzy, którzy czują silną powinność, by nieustannie przypominać kilkuset potencjalnym czytelnikom społecznościowych wpisów o swojej obecności, aktywności i działalności. Niestety działalność w sieci nie zawsze powinna przekładać się na aktywność na rynku wydawniczym.
Twardoch to twórca niezwykle płodny: 7 książek, 3 tomy opowiadań, zbiory esejów, ale najnowsza pozycja zaskakuje. To wydane właśnie dzienniki. Zabawne, że ukazały się one niemal równocześnie z dziennikami innego równie płodnego pisarza – Jacka Denhela. Zabawne, bo na wydanie swoich zapisków intymnych, zdecydowali się pisarze wciąż uchodzący za młode pokolenie (Denhel ma 33, Twardoch 35 lat). Do tej pory literatura diarystyczna ukazywała się zwykle pod koniec życia danego twórcy, będąc często niejako uzupełnieniem ich mniej lub bardziej znanego życiorysu, podsumowaniem twórczości czy życiowych ścieżek. A tu mamy sytuację odwrotną – pisarz uznał, że warto wykorzystać swoje 5 minut bycia rozpoznawalnym i podzielić się z ludzkością osobistymi przemyśleniami na temat życia, swojej twórczości i przemijania.
Twardoch zaczyna pięknie – od narodzin pierworodnego syna, co jest mocnym i znaczącym otwarciem. W końcu pojawienie się dzieci zmienia dość znacząco życie człowieka. A jednak to dziecko tylko czasem się pojawia, nie przeszkadza w planach literackich i życiowych pisarza: książki się piszą, podróże odbywają, autor więcej uwagi poświęca opisowi wyprawy na Spitsbergen niż zabaw z synem, więc to otwarcie pozorne. Drugi wątek, wskazujący na kierunek intelektualny, jaki w „Dziennikach” obrał ich autor, to postać Sandora Maraia, węgierskiego pisarza, którego melancholijny ton twórczości, zdaje się przyświecać Twardochowi, a ten stara się przybierać podobny ton, choć obiektywnie zdaje się prowadzić bardzo udane, radosne wręcz życie. Niestety, oprócz wycieczek pisarza w głąb siebie i swoich przemyśleń, a także opisów kolejnych podróży, wyjazdów prywatnych, służbowych, męskich wypadów, drogich kolacji i przejażdżek autem, niewiele tu znajdziemy intymności. Brak tego wszystkiego, co nazywamy życiem, brak cienia skandalu, codziennego miotania się czy zmagań z rzeczywistością. Czas upływa między podróżami, kieliszkiem wina, zapisaną kartką i grzeczną wersją wspominek z młodości, czasem polemiką z jakimś autorytetem literackim. Nie dzieje się nic, co na dłużej przykuwałoby uwagę, niczym w polskim serialu.
Nie ukrywam, że dziwnie się czyta zapiski równolatka, choć z zaciekawieniem, bo to zawsze okazja do mimowolnego porównania, co siedzi w umyśle człowieka w moim wieku. Smutna konstatacja po lekturze jest taka, że Szczepan Twardoch ma na tyle silne (a może rozdmuchane) ego, że poczuwa się – dość niesłusznie – do bycia autorytetem, wielokrotnie przybierając ton mentorski, który chwilami wręcz śmieszy banalnością niektórych stwierdzeń („Trzeba dużo, często myśleć o śmierci, w zasadzie być może o śmierci należy myśleć bez przerwy”). Ale trudno też nie spojrzeć na „Dzienniki” jak na próbę budowania czy też rozbudowywania swojego, chętnie prezentowanego w mediach, wizerunku twardego faceta z papierosem w zębach. Faceta, który bywa, zna się na broni i na samochodach, wie jaka muszka do jakiego garnituru, a przy tym nabija się z hipsterów i starych panien z kotami i nie ukrywa co sądzi o polityce, Polakach i świecie w ogóle. Szkoda tylko, że tak jednoznacznych poglądów, tak wyrazistych opinii i dosadnych komentarzy czytelnik nie znajdzie w rzeczonych „Wielorybach i ćmach”. Zamiast złości na rzeczywistość czy celnych uwag dotyczących świata, w którym pisarz żyje, jest światowe życie, eleganckie wnętrza, wytworne wino do kolacji i zacna lektura przed snem. To życie intelektualnej elity, które niestety nie przekłada się na wartość i jakość lektury.
„Wieloryby i ćmy. Dzienniki”
Szczepan Twardoch
Wydawnictwo Literackie