Calabarte

W książce „Żelazny Jan”, będącej opowieścią o męskiej inicjacji, Robert Bly zauważa, że w życiu każdego mężczyzny nadchodzi pewien niezręczny moment: oto trzeba skraść spod poduszki własnej matki alegoryczny klucz do klatki Dzikusa, by odzyskać złotą piłkę. Przemek Krawczyński, pozornie zwyczajny chłopak z Łodzi, pewnego dnia również wyrwał klucz spod matczynej poduchy wypchanej pokładanymi w nim nadziejami. Z dnia na dzień porzucił siedem i pół roku studiów i przez miesiąc wędrował w głąb siebie w senegalskim kurzu. Kiedy wrócił, dzierżył już pod pachą swoją złotą piłkę, a właściwie okrągły, zdrewniały owoc, bo odtąd zaczął tworzyć najbardziej pożądane lampy z tykw na świecie.

Opowieść o spektakularnym rzuceniu się pod prąd mainstreamu spektakularnie się jednak nie zaczęła. Swój odnaleziony, życiowy cel trzeba było najpierw obwieścić rodzicom, obgryzając paznokcie z nerwów. I nawet kilka lat później, gdy ręcznie robione lampy Calabarte staną się rarytasami poszukiwanymi przez koneserów, mimo dumy z syna, pani Ania przebąknie czasem coś w rodzaju: „można już było te studia przecież skończyć, Przemo”. Ale on nie mógł, choć Politechnika Łódzka nader zachłannie przetrzymywała go w swoich murach. Owszem, Przemek do dziś robi użytek z wiedzy wyniesionej z budownictwa i pracy w studiu architektonicznym. Przydaje się znajomość programów graficznych, geometrii i wzorów, latami ćwiczona precyzja. Liczba kubków z wystygłą już herbatą na biurku to jednak subtelny dowód na to, jak bardzo absorbuje go przemienianie owoców tykwy w swoiste dzieła sztuki użytkowej. Pytam go o to, co musi buzować w mężczyźnie, by podjąć tak radykalną decyzję o postawieniu wszystkiego na jedną kartę.

Przemek Krawczyński.: Przede wszystkim wielka chęć, aby poświęcić swój czas i energię temu, co kocha się najbardziej. Gdy rzucałem studia i pracę, już od roku tworzyłem pierwsze lampy. Czułem, że praca jako inżynier budownictwa nie jest dla mnie. 7,5 roku studiów już mówi co nieco o tym, jak przykładnym studentem byłem… Chciałem robić w życiu coś ciekawego, realizować się, być panem własnego losu. Miałem to szczęście, że trafiłem na coś, w czym zauważyłem wielki potencjał, a jednocześnie sprawiało mi to ogromną przyjemność. Czułem, że po prostu muszę wykorzystać tę szansę i pójść tą drogą, aby być w zgodzie z samym sobą.

Spoglądam na pokrytą niebywale misternymi wzorami tykwę, którą Przemek obraca z namysłem w dłoniach. Wydaje się niemożliwe, by tak harmonijne, proporcjonalne wzory mogły być naniesione przez analogową, ludzką rękę. Ile czasu musi zająć taki proces? Jak wielkimi pokładami uważności trzeba dysponować, by nie dać się rozproszyć wszechobecnym dystraktorom i cierpliwie wiercić tysiące maleńkich otworów, wśród których nie ma miejsca na błąd rzędu 0,1 mm?

Myślę o mamie Przemka. Zastanawiam się nad jej reakcją na wyznanie syna, że rzucił wieloletnie studia i ma zamiar utrzymywać się z lamp. Przecież, jak na ironię, pierwszą tykwę otrzymał właśnie od niej, jako prezent od zaprzyjaźnionego ogrodnika.

P.K.: O rzuceniu studiów poinformowałem rodziców jakiś miesiąc po powrocie z miesięcznych warsztatów bębniarskich w Senegalu, co już może świadczyć o tym, jak trudna była to rozmowa. Tato, o dziwo zaakceptował moją decyzję właściwie od razu; mama przez długi czas miała z tym problem. Miała trochę żalu o to, jak można tyle studiować i – w jej mniemaniu – się poddać. Na pewno była to również troska o moją przyszłość w kraju, gdzie tak podkreśla się rolę edukacji i napęczniałego CV. Nigdy nie pytałem jej o to, czy w jakiś sposób czuła się odpowiedzialna za moje decyzje. Może kiedyś zapytam, ale przede wszystkim zawsze będę jej za to wdzięczny.

Pamiętasz moment, w którym po raz pierwszy od rzucenia studiów i dotychczasowej pracy powiedziałeś sobie: „to była świetna decyzja”?

P.K.: Czułem to od początku. Wiedziałem, że muszę robić swoje, pracować, rozwijać się i doskonalić w tym, co robię, a efekty kiedyś przyjdą. Ani przez moment nie żałowałem mojej decyzji mimo, że na początku było ciężko. W tym czasie nie mieszkałem już z rodzicami, miałem kilka tysięcy złotych długów, zero na koncie, a rachunki trzeba było płacić. Wówczas nawet nie śniłem, że kilka lat później moje lampy będą warte 15.000 dolarów… W tamtym czasie pożyczałem 50 groszy na bułkę od współlokatora, choć te aspekty dochodzenia do sukcesu są najczęściej dyplomatycznie pomijane w publikacjach poświęcanych mojej działalności. Było kilka momentów, w których wyjątkowo wyraźnie widziałem, że wszystko idzie do przodu. Jednym z nich było ukazanie się artykułu o moich lampach na którejś z bardzo znanych designerskich stron w USA. Przez kilka dni otrzymywałem kilkadziesiąt maili dziennie. A później nastąpiła reakcja łańcuchowa.

Wywindowałeś starą sztukę tworzenia lamp z tykw na niespotykany poziom. Nie trzeba było długo czekać na pierwsze próby kopiowania twoich prac. Czy twoim zdaniem jest w ogóle możliwe nakreślenie precyzyjnej granicy pomiędzy inspiracją a kradzieżą cudzych pomysłów?

P.K.: Kiedy ktoś stara się kopiować moje lampy lub ich elementy na własny użytek, dla własnej przyjemności, to nie mogę mu tego zabronić. Ale gdy widzę, że ktoś wystawia później te (najczęściej bardzo mizerne) „dzieła” na sprzedaż, traktując moje pomysły jako własne, wtedy jest to dla mnie kradzież. Niestety, jest mnóstwo „artystów” wręcz szczycących się tymi próbami. Widząc jakąś lampę, bez problemu mogę określić granicę między inspiracją moją twórczością a jej kopiowaniem. Zdaję sobie jednak sprawę, że w większości dziedzin ta granica może być bardzo płynna.

To w którym momencie natchniony artysta przestaje nim być i staje się zwykłym rzemieślnikiem? I na odwrót – kiedy rzemieślnik „ewoluuje”w artystę?

P.K.: Według mnie artysta staje się rzemieślnikiem, kiedy przestaje tworzyć coś nowego, gdy nie używa swojej kreatywności, lecz tylko wykorzystuje swój warsztat i umiejętności. Analogicznie – rzemieślnik staje się artystą, gdy powołuje do życia własny pomysł, nadając mu indywidualny charakter.

A ty sam? Kim jesteś?

P.K.: Nie wiem, czy mnie to oceniać. Wiem jedno – najważniejszy jest dla mnie postęp, choćby następował bardzo nieśpiesznie. Gdyby było inaczej, nie wykonywałbym kilku lamp rocznie, tylko kilkadziesiąt. Tylko, że nie o to mi chodzi. Jest niestety coś takiego w polskiej mentalności, że z trudnością mieści się w głowie, jak można nie maksymalizować zysków, kiedy jest ku temu okazja, jak można rękodzieło robić tak długo i sprzedawać tak drogo. I ja to rozumiem, sam dochodziłem do pewnych wniosków z biegiem czasu. Ale nie jestem zachłanny. Nie śpieszę się. Zamiast dziesięciu, przeciętnych lamp wolę zrobić trzy – i wiedzieć, że zrobiłem każdą z nich najlepiej, jak umiałem. Paradoksalnie, w perspektywie czasu to takie podejście może się kiedyś okazać opłacalne w znaczeniu finansowym.

Wydaje się, że zagraniczni koneserzy już doszli do podobnych wniosków, czasem traktując lampy Polaka jako inwestycję. Jego ażurowe prace rozświetlają wnętrza rezydencji w Stanach Zjednoczonych, Rosji, Tajlandii, Meksyku, Kanadzie czy Francji. Ich wielki miłośnik z Wietnamu zaprosił Przemka do siebie, sponsorując mu znaczną część wyprawy. Przy okazji tej podróży Przemek spełnił jedno ze swoich męskich marzeń życia – przejechał na stopa Australię od Perth po Gold Coast. Do dziś zastanawia się, czy byłoby to możliwe, gdyby nie jego ryzykowny zwrot o 180 stopni te kilka lat temu. Pytam, co napędzało go w tej samotnej podróży – chęć zmierzenia się z nieznanymi kulturami, czy z samym sobą.

P.K.: Przede wszystkim chęć sprawdzenia siebie samego. Do Senegalu jechałem z grupką znajomych, ale Australia i Wietnam to był już skok na głęboką wodę… Chciałem to zrobić sam, bardziej poznać siebie w różnych sytuacjach, wśród obcych ludzi i innej kultury, z dala od domu. Ta podróż marzyła mi się od momentu, gdy zrobiłem ten pierwszy wielki krok i postanowiłem żyć, tworząc lampy. Gdy to zaczęło dziać się naprawdę, utwierdziłem się w przekonaniu, że wszystko jest możliwe. Była to również pewna forma inicjacji. Pierwszy raz w życiu, przez 1,5 miesiąca na drugim końcu świata, byłem zdany na siebie. Szczególnie autostop jest sposobem podróżowania często wystawiającym nas na próby, czy to czekając dziesięć godzin w upale opędzając się od australijskich much, czy stojąc kilka godzin w środku nocy na obrzeżach małej mieściny i wypatrując w ciemności świateł road traina, który wreszcie mógłby mnie zabrać dalej.

Jak więc widzisz to z perspektywy czasu? Podjęte ryzyko czy konsekwencja i ciężka praca – który z tych czynników bardziej zdeterminował osiągnięcie takiej popularności Twoich lamp? Po wpisaniu w wyszukiwarkę „gourd lamp”, kilkadziesiąt pierwszych grafik to najczęściej Calabarte.

P.K.: Jedno i drugie. Po podjętym ryzyku byłem konsekwentny i ciężko pracowałem. Ale bardzo ważne jest to, że była to praca efektywna, ciągle się rozwijałem, stawiałem poprzeczkę coraz wyżej. Nie chciałem i nie chcę stanąć w miejscu. Efekty tej konsekwencji zostały docenione, zainteresowanie moimi lampami systematycznie rosło, a co za tym idzie, ich ceny szły w górę. Ale tak naprawdę sześć lat zajęło mi osiągnięcie finansowego spokoju. Nigdy zresztą nie zakładałem, że osiągnę coś natychmiast.

Jego wzrok znów ucieka w stronę tykwy pokrytej wzorami. Rozmawiamy jeszcze chwilę. Dość szybko można zauważyć, że Przemek ma nieco refleksyjną naturę. Przyznaje, że szukał wielu sposobów na osiągnięcie wyżyn kreatywności, włączając w to swego czasu nawet eksperymenty ze snem polifazowym. Ostatecznie pozostał wierny powiedzeniu, że inspiracja musi zastać człowieka pracującym – i nie czekając na wenę, po prostu jej szuka, pracując w swoim łódzkim mieszkanku po wiele godzin dziennie, a odpoczywając przy książkach o geometrii.

Kolejny kubek herbaty do wylania. Wygląda na to, że ona też jest wliczona w cenę życiowej pasji, ale patrząc na radość Przemka myślę, że to dobra cena.

Przemek Krawczyński – ur. w 1983, łodzianin, twórca marki Calabarte – unikalnych lamp z tykwy. Jego prace pojawiły się m.in w wydawnictwach Trendesign (Jordania), IdPrestige (Maroko), Professional Lighting Design, Sustainable Living – Green Design (Chiny), South Florida Opulence Magazine (USA) oraz na wielu międzynarodowych portalach poświęconych współczesnej i organicznej sztuce użytkowej.

www.calabarte.com

Udostępnij