Zoolitery

Agata Juszczak dotychczas dała się poznać jako znawczyni krasnali. Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie co krasnale mają w nosie zaowocowało książką o tymże tytule. Okazuje się, że autorka jest także specjalistką od alfabetu i dystychów, jak również posiadaczką nieco ironicznego i absurdalnego poczucia humoru.

„Zoolitery” sprawiają wrażenie, delikatnie mówiąc, niedbałe. Książka jest jakby nabazgrana, strony ubrudzone, pomiętoszone i chyba właśnie dzięki temu zdają się być owocem cudownie spontanicznego, radosnego aktu twórczego. Dwuwiersze też nie wyglądają na dopracowywane przez stado poetów i konsultowane z jeszcze większą gromadą znawców literatury a profesor Bańko pewnie mógłby je zaopiniować pozytywnie w dużej mierze dzięki ich potencjałowi humorystycznemu.

Nieco nieporadne dystychy są kwintesencją chichotliwego absurdu i zapisem polotu fantazji. Dają one dużą swobodę, szczególnie, jeśli alfabet traktują frywolnie, jako punkt wyjścia dla dalszych fikołków finezji. Jest więc tu menażeria niezwykła, bo nie poddająca się zasadom logiki: różowy rekin, który lepi się do ręki, wolnoschnący wyprany wieloryb, tkliwie spoglądający leniwiec, emu, który chodzi bez problemu i cała plejada równie ekscentrycznych postaci. Trupa cyrkowa, która wyłania się z kart tego abecedariusza, zbudowana jest z bohaterów dziecięcej wyobraźni.

Taki zbiór osobliwości zapada głęboko w pamięć, karmi ją, podjudza, animuje do samodzielnych działań. Szczególnie, że w książce jest dużo światła, te białe plamy aż się proszą, żeby je zapełnić, bądź to kolejnymi strusiami, bądź pierwszymi koślawymi ogonkami „g” czy brzuszkami „b”. Najbardziej kreatywni znajdą miejsce nawet na własne dystychy, czemu nie. Dość swobodna koncepcja tej książki jest bodźcem dla fantazji, której tutaj poskramiać ani nie sposób, ani po prostu nie trzeba.

Wydawczynie zdradziły, że książka ta miała powstać już parę lat temu. Kiedy na nią patrzę myślę, że mogła być już planach, kiedy autorka sama uczyła się alfabetu, bo aż kipi od tych szalonych pomysłów, które się miewa zanim ‘l’ przestanie być kojarzone z leniwcem i zanim wpadnie się w rutynę odręcznego pisania. Kiedy czyta się „Zoolitery” aż żal bierze, że alfabet ma tak mało liter.

„Zoolitery”
Agata Juszczak
Hokus-Pokus

Udostępnij