Powrót do przeszłości

5 października 1962 r. w londyńskim The Pavilion Theater odbyła się premiera pierwszego filmu kinowego z Bondem. „Dr No” Terence’a Younga niespodziewanie stał się przebojem i zapoczątkował słynny cykl, który dziś liczy sobie 24 filmy.

Nazywam się Mendes, Sam Mendes

Trzy lata temu James Bond obchodził pięćdziesięciolecie swych filmowych narodzin. Rok 2012 z pewnością należał do „Skyfall”, który nie tylko okazał się najbardziej kasową odsłoną całej serii, ale także powracał do swych bondowskich korzeni. Nic więc dziwnego, że nakręcenie kolejnego filmu o Bondzie ponownie powierzono Brytyjczykowi Samowi Mendesowi. Reżyserowi „American Beauty” udało się to, co nie wyszło dwóm jego poprzednikom, mianowicie nakręcenie Bonda widowiskowego i jednocześnie wpisującego się w konwencję. „Skyfall” komplementowali wszyscy, „Spectre” część krytyków zarzuca, że cała energia została wykorzystana już w otwierającej film scenie nakręconej w Meksyku. Nie można jednak traktować filmu o Jamesie Bondzie tylko jako kina akcji. Takim chcieli go widzieć zarówno Martin Campbell („Casino Royale”, 2006) jak i Marc Forster („Quantum of Solace”, 2008). W istocie ich wariacje na temat brytyjskiego szpiega nie były niczym ponad przeciętny obraz wspomnianego gatunku. Bliżej im było do serii „Mission Impossible”, a sam Daniel Craig odgrywał raczej Ethana Hunt niż agenta 007.

James Bond to odrębny, autonomiczny filmowy gatunek. Dodajmy – gatunek niezwykle pojemny, mieści się w nim i sensacja i thriller, ale odnajdziemy tam również elementy komedii, dramatu i wątki przygodowe. Mendes zdaje się intuicyjnie wiedzieć o co w filmie o Bondzie chodzi. Rozumie doskonale bondowską konwencję, będącą w pewnym sensie fabularny szablonem, z którego trudno jednak robić zarzut pod adresem filmu i jego twórców. To tak, jakby horrorom o Draculi zarzucać, że główny bohater ma zbyt długie siekacze, lubi nietoperze, śpi w trumnie i zamiast Martini pije krew.

Jeśli już mowa o konwencji – agentowi z licencją na zabijanie obowiązkowo powinny towarzyszyć gadżety (zegarki z ukrytymi funkcjami, Aston Martin, latające plecaki jak ten z „Operacji Piorun” czy machina ze „Spectre”), piękne kobiety w spektakularnych plenerach i tajemne bazy czarnych charakterów. Bond to bowiem czarno-biała odsłona odwiecznej walki dobra ze złem, w której główny bohater oprócz Waltera PPK kalibru 7,65 mm jest uzbrojony w ironię i poczucie humoru. „Casino Royal” i „Quantum of Solace” były owego humoru zupełnie pozbawione, w „Skyfall” pojawiał się sporadycznie, aż w końcu w „Spectre” scenarzyści przypomnieli sobie jak pisać dialogi iskrzące się od dowcipów i sytuacyjnych żartów. Dotychczas w całej serii największym żartownisiem był Bond Rogera Moore’a i Pierce’a Brosmana. Od chwili, w której postać Bonda zaczęto uczłowieczać, pokazywać rany i blizny niezniszczalnego dotąd agenta, jego słynny humor zszedł na plan dalszy. Brakowało jednak żartów, jak choćby takich jak z „Jutro nie umiera nigdy”:

Admirał Roebock: Z całym szacunkiem M, ale chyba brak pani jaj.
M: Dlatego do myślenia używam głowy.

albo takich jak w scenie ze „Szpiega, który mnie kochał”, gdy 007 wyrzuca Buźkę (Richarda Kiela) przez okno z pociągu:

Major Anja Amasowa: Gdzie on jest?
007: Wyskoczył coś przegryźć.

Sam Mendes ponownie wyposażył Jamesa w poczucie humoru, Astona Martina i bombowy zegarek Omegi. Znów pozwolił stać mu się nie tylko podstarzałym, zmęczonym i poobijanym agentem, ale samcem alfa, uwodzącym i nie przepuszczającym żadnej okazji. W „Spectre” Mendes dość wyraźnie zaznaczył, że na nic tęsknoty niektórych za tym, aby kolejny Bond był choć trochę podobny do Jasona Bourne’a. Postać Jamesa Bonda, krytykowana za szowinizm, seksizm i autorytarne ciągoty, to jednak ikona, a wszystkie próby przerobienia jej zwykle kończyły się źle. Ten wyrachowany szpieg, obdarzony sarkastycznym poczuciem humoru, synonim zgniłego Zachodu, uosabiał w sobie mit stuprocentowej męskości, bezwzględnej i miejscami okrutnej, ale łagodzonej wyspiarskim arystokratyzmem. W „Spectre” wszystkie te cechy zobaczymy u Craige’a, choćby w scenach z genialną Monicą Bellucci.

W jednym z wywiadów reżyser mówił: Bardzo zainteresowały mnie postaci i ich wzajemne relacje, które zarysowały się w „Skyfall”. W MI6 mamy przecież nową generację – jest nowy M, nowy Q oraz Moneypenny. Chciałem pokazać, jak zmieniają się, współpracując ze sobą. Dla Craiga główne zadanie było o wiele prostsze. W „Spectre” tajemnicza wiadomość z przeszłości sprawia, że Bond udaje się z awanturniczą misją do Mexico City, a potem do Rzymu, gdzie spotyka Lucię Sciarrę (Bellucci), wdowę po słynnym kryminaliście, która nakieruje go na trop złowrogiej organizacji Widmo (z ang. Spectre). Pojawiała się ona w sześciu wcześniejszych opowieściach bondowskich: „Doktor No”, „Pozdrowieniach z Rosji”, „Operacji Thunderball”, „Żyje się tylko dwa razy”, „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” oraz w „Diamenty są wieczne”. Widmo to nie jedyne nawiązanie do poprzednich Bondów. James spotyka w najnowszym filmie także pewnego znajomego z przeszłości, swojego odwiecznego wroga Blofelda.

Nowy porządek świata

W Ernsta Stavro Blofelda w „Spectre” wcielił się nie kto inny jak Christoper Waltz. Jego postać to również ukłon w stronę tradycji, a dokładnie kreacji Donalda Pleasane’a („Żyje się tylko dwa razy”), który jako pierwszy aktor odgrywający rolę szefa Widma, ukazał swoją twarz i przedstawił się Bondowi. Sam Waltz, który nigdy nie schodzi poniżej pewnego (dobrego) poziomu, może nieco rozczarowywać. Nie jest tak nieobliczalny i szalony jak choćby Silva (w tej roli Javier Bardem) ze „Skyfall”. Chciałoby się widzieć w jego roli ten poziom diaboliczności jakim dysponował Norman Stansfield (Gary Oldman) z „Leona zawodowca”. Kolejny niedosyt odczuwam w stosunku do postaci Moneypenny. Ale nie chodzi mi o grę Naomi Harris, a o to w jaki sposób jej postać napisali scenarzyści. Zarówno w książkach, jak i wcześniejszych filmach, sekretarka M jest Bondem wyraźnie oczarowana. W książce „Operacja piorun” Fleming napisał, że „zawsze marzyła o Bondzie bez nadziei”. Moneypenny, choć zwykle pojawia się w filmach epizodycznie i tylko kilka minut, to jest bardzo istotna dla samej fabuły. Podkreśla napięcie seksualne jakie narasta między nią a agentem 007, a dodatkowo ich kontakty zwykle charakteryzuje duża dawka poczucia humoru i podtekstów. Zarówno w „Skyfall” jak i „Spectre” wątek nieskonsumowanego romansu Bonda z Moneypenny nie został dostatecznie wyeksponowany, żeby nie powiedzieć, że nie istnieje on w ogóle. Pozostaje wierzyć, że w kolejnej odsłonie przygód agenta 007 to się zmieni, a ich relacja nabierze rumieńców.

Powrotów do przeszłości, zapoczątkowanych przez Mendesa w „Skyfall”, w „Spectre” jest jeszcze więcej. W końcu pojawia się także postać tradycyjnego „goryla” na usługach głównego czarnego charakteru, który ma unieszkodliwić Bonda. Kiedyś byli to: Buźka i Oddjob. Tym razem jest to niejaki Hinx, grany przez potężnego kulturystę i wrestlera, Dave’a Bautistę. Inne nawiązania to choćby gabinet M (wzorowany na siedzibie M w wykonaniu Bernarda Lee) i „jaskinia” Q, w której widzimy różne jego dziwne wynalazki oraz nowoczesne technologie. No i wreszcie muzyka. Bond nie może obyć się bez piosenki, która zawsze otwiera każdy kolejny film. Tym razem autorem i wykonawcą utworu („Writing’s On the Wall”) został popularny pop-soulowy wokalista Sam Smith. To pierwszy bondowski utwór wykonywany solo przez brytyjskiego wokalistę-mężczyznę od 1965 r. Producentka filmu Barbara Broccoli jest zdania, że ta piosenka jest jednym z najlepszych bondowskich utworów. Wśród widzów zdania są podzielone. Jednym przeszkadza falset, jakim wokalista wyśpiewuje refren, ale odkładając na bok spór o skale głosu Sama Smitha, przyznać należy, że „Writing’s On the Wall”, ze swymi patetycznymi partiami smyczkowymi, to powrót do tradycji wielkich bondowskich utworów, takich jak „Thunderball”, „Goldfinger”, „Goldeneye”, „You Only Live Twice”, „The World Is Not Enough”, „Tomorrow Never Dies” czy oscarowe „Skyfall”. Z pewnością lepiej wpisuje się on w charakter i klimat Jamesa Bonda niż piosenki Madonny, Chrisa Cornella czy duetu Jack White i Alicia Keys.

W „Spectre” świat ponownie został wyraźnie podzielony. Mamy dobrego agenta 007 i złego Blofelda. Owa konfrontacja, która kiedyś rozgrywała się na linii Zachód-Związek Radziecki, dziś występuje na granicy świata wirtualnych przestępców chcących rządzić światem, a mitologizowanym od początku w filmach o Bondzie, Imperium Brytyjskim. Obecnie można zniszczyć świat siedząc przed komputerem, nie wychodząc z domu. „Spectre” stawia ciekawą tezę, jakoby w czasach, w których każdy może każdego podglądać i podsłuchiwać, do łask muszą wrócić stare, dobre szpiegowskie metody, tajne kryjówki i bezpośredni kontakt, zarówno z wrogiem jak i sojusznikami. Ktoś musi wszak w końcu pociągnąć, bądź nie pociągnąć, za spust. Świat nie poradzi sobie bez Jamesa Bonda. Tym bardziej, że znów „widmo krąży po Europie”.

 

 

Udostępnij