Po co się śpiewa?

Kiedy Ania – redaktor naczelna „Fathers” – zaproponowała mi recenzję nowego albumu Sufjana Stevensa, w pierwszym momencie pomyślałem: co ja mam wspólnego ze sceną indie-folkową?

Ze środowiskiem songwriterskim mi nie po drodze, poprzednie albumy amerykańskiego barda raczej przesłuchiwałem niż się w nich zasłuchiwałem, a do tak często poruszanej przez autora „Songs for Christmas” tematyki wiary – choć doceniam jego wypowiedzi w wywiadach – stosunek mam mocno ambiwalentny. Czym jednak byłoby obcowanie z muzyką, gdyby nie wychodzić czasem poza swój wymoszczony, bezpieczny comfort zone? I nie mam tu na myśli tylko i wyłącznie zderzania się z noise’owymi ścianami dźwięku czy podążania za wolnomyślicielską, free jazzową improwizacją. Czasami właśnie z prostotą, intymnością i cudzymi emocjami wejść w dialog najtrudniej.

Słucham więc „Carrie & Lowell” od kilku miesięcy i wciąż się zbieram do napisania tych kilkudziesięciu zdań. Ze słuchawkami na uszach turlam się na rowerze po rozpalonej słońcem, pachnącej asfaltem, pustej Warszawie i myślę, czy to ten rodzaj beztroski zapamiętał z wakacji w Oregonie kilkuletni jeszcze wówczas Sufjan. Gdy czytam wiadomość o śmierci syna Nicka Cave’a, w głośnikach Stevens powtarza właśnie swoim delikatnym falsetem „we’re all gonna die”, a mi jest jakby lepiej i spokojniej. W natłoku ciemnych myśli zastanawiam się nad powagą moich problemów, a miękki, ciepły głos – jakby po kumpelsku, szczerze acz gorzko – szepcze „jestem pijany i się boję, chciałbym żeby ten świat zniknął”. Patrząc na rodzinne zdjęcia zapełniające okładkę płyty snuję rozważania o przyszłości mojego własnego, bezdzietnego jeszcze małżeństwa, kiedy czterdziestoletni Amerykanin z nutą radości w głosie wspomina narodziny swojej bratanicy.

Bo choć na swoim najnowszym krążku Sufjan Stevens boryka się z pustką, którą pozostawiła po swojej przedwczesnej śmierci jego matka, to w zalewie żalu, smutku i samotności go przepełniającej wciąż pobrzmiewa nadzieja. Bo nawet jeśli zmarła w 2012 r. na raka żołądka Carrie nieraz zostawiała swoje dzieci, by remedium na trapiącą ją chorobę psychiczną znaleźć w czułych objęciach narkotyków i alkoholu, to jej syn i tak widzi nad jej głową aureolę, której nie był za jej życia w stanie dostrzec nikt inny, a często i on sam. Bo choć jej związek z – prowadzącym dziś wytwórnię Asthmatic Kitty – Lowellem trwał ledwie 5 lat, to przyszłemu wokaliście dał on siłę, żeby iść przez kolejne lata trosk i problemów. „Bo po co się śpiewa, jeśli nikt nie słucha?” Po to właśnie by w czułych tonach gitar i klawiszy znaleźć ukojenie dla swoich trosk. Po to by delikatnymi elektro-akustycznymi frazami zszyć to, co rozdarte, uspokoić skołatane, zgodzić skłócone. Po to by kiedyś ktoś posłuchał i mógł się uśmiechnąć przez łzy. Bez względu na to, co zazwyczaj gra mu w słuchawkach.

 

Sufjan Stevens
Carrie & Lowell
Asthmatic Kitty

 

Udostępnij