Powrót do przeszłości

Jedną z kilku rzeczy szczęśliwie łączących się z tematami ojcostwa
i dzieciństwa jest dla mnie muzyka. Konkretnie – słuchanie jej
z winyli na zagranicznym sprzęcie należącym do taty.

Jeśli mówię: „Zagraniczny sprzęt w Polsce z lat 80.”, to oczywiście mam na myśli markę Technics. Surowe grafitowe bloki – takie, jak z „Odysei kosmicznej” – plus wielkie słuchawki, ważące tyle, co moja czteroletnia głowa. Majestatycznie obracający się talerz gramofonu robił wrażenie. Konkurencję mógł stanowić jedynie magnetofon szpulowy należący do wujka, ale obsługa tamtego sprzętu mnie przerastała. Traf chciał, że jakiś czas temu, niemal jednocześnie z wiadomością o zostaniu tatą, przywędrowała do mnie spora rodzinna kolekcja winyli. Jakkolwiek pociągające nie byłoby poznawanie węgierskich zespołów rockowych, wschodnioniemieckich edycji gigantów jazzu czy polskich oratoriów bigbeatowych, pierwszymi płytami, po które sięgnąłem, były ulubione albumy z dzieciństwa. Miłe zaskoczenie – twórczość każdego ze swych ówczesnych idoli wciąż mogę bez wahania polecić każdemu*.

                Po otwarciu okładki z radością,
spokojem i wiarą w przyszłość spogląda na mnie czwórka z Liverpoolu.

Włączam maszynę czasu, nie zapominając o ustawieniu właściwych obrotów, opuszczam ramię, zakładam słuchawki, i hop – znów mam cztery lata! Zaczynam od małej płyty z lśniącym czerwonym samochodem na okładce. Namalował go Waldemar Świerzy (ale jeszcze tego nie wiem, przecież jestem mały). To jedyny album Beatlesów wydany w Polsce przez Tonpress – wydawnictwo Krajowej Agencji Wydawniczej – na licencji EMI. Po otwarciu okładki z radością, spokojem i wiarą w przyszłość spogląda na mnie czwórka z Liverpoolu. Zaczynam od „From me to you”, zastanawiając się, który z tych gości na zdjęciu właśnie śpiewa. Kto jest kim? Nie ma podpisów. Czy Paul to ten na górze, czy z lewej? Zabawne – na tym zdjęciu wcale nie wyglądają na Anglików. Myślę o tym, czym się różnią twarze Anglików do Polaków, a także o tym, gdzie leży zagranica – czy jest częścią Niemiec, czy bardziej Francji? Słucham „She loves you” (wersja polska: „ślazju”), wpatrując się w okładkę, zahipnotyzowany czerwienią auta i czernią tła. Przypominam sobie, jak tata nieopatrznie wspomniał kiedyś o tym, że jeden z Beatlesów umarł w dramatycznych okolicznościach. Przy dźwiękach „Yesterday” i „Help” wszystko się wyjaśnia.

Oczami wyobraźni widzę, jak zaskoczony przez napastnika John nie traci zimnej krwi, stojąc na środku alei, jak w klasycznym westernie, dobywa swojego rewolweru. Niestety pudłuje – przecież to muzyk – i ginie trafiony kulą doskonałego zabójcy. Szukam Johna na zdjęciu, ale nie mogę się zdecydować, który to. Po chwili – jakby w rezultacie braku decyzji – okazuje się, że cała czwórka musi zginąć, oczywiście każdy w inny sposób. Żegnam ich ze ściśniętym sercem, nucąc „Hey Jude” i wspominając, jak świetnie się razem bawili, jeszcze niedawno śpiewając „Yellow Submarine”.

Mniej więcej tak zapamiętałem słuchanie tego wspaniałego albumu, który zarówno wam, jak i waszym pociechom, serdecznie polecam. Rekomenduję zresztą całą twórczość boskiej czwórki. Rodzicom szczególnie wrażliwych dzieci zalecam pominięcie wątków biograficznych na rzecz automobilizmu i podwodnej żeglugi. Można też opowiedzieć krótką bajkę o wycieczce do Rosji zakończonej koncertem na bałałajkach („Girl”!).

 * Oprócz „Kaczuszek”, które w latach osiemdziesiątych pełniły funkcję koszmarnego przedszkolno-weselnego viralu. Pamiętacie, dzisiejsi trzydziestolatkowie, choreografię? Tego singla na szczęście w kolekcji nie odnalazł Ale muszę się przyznać do tego, że go uwielbiałem.Jerzy Rogiewicz – urodzony w Bydgoszczy kompozytor, perkusista i pianista, absolwent kompozycji na Akademii Muzycznej w Krakowie. Od kilku lat współtworzy niezależną scenę muzyczną skupioną wokół wydawnictwa Lado ABC. Specjalizuje się w szeroko pojętej muzyce improwizowanej, choć równie chętnie gra i pisze piosenki.  Wraz z Igorem Nikiforowem wydał „Małą płytę” z piosenkami dla dzieci.

Udostępnij