Michał Matraszek

O Michale wiedzieliśmy tyle, że jest pedagogiem specjalnym, wokalistą punkowych kapel Hidden World i Diary Of Laura Palmer, zdolnym fotografem amatorem i debiutującym ojcem. Tematów do rozmów było wiele, ojcostwo wzięło górę. Na świeżo pytamy go jak odnajduje się w nowej roli.

Gniewko to Gniewosz? Brzmi gniewnie.

Gniewomir – imię starosłowiańskie. A wiesz, że właśnie nie? Wyczytałem w odpowiedzi członka Rady Języka Polskiego, że to imię powstało od zbitki słów: gniew i pokój. Imię to oznacza osobę, która potrafi panować nad gniewem, ale i wnosić spokój pomiędzy osoby, które są właśnie gniewne. To mi się spodobało. Na razie etymologia się zgadza – Gniewko jest bardzo spokojnym dzieckiem. Często też przyłapuję go na takim geście zadumy – trzymania dłoni przy brodzie. Może to nadinterpretacja, ale sam często tak robię. Tak samo robił mój ojciec – moja mama zwróciła mi na to uwagę. Teraz ja obserwuję to u Gniewka. Pokażę ci jego zdjęcie. Robię mu mnóstwo zdjęć.

No właśnie, mówisz, że „rozglądasz się, bo lubisz”. Dobry z ciebie obserwator, rezultatem tego rozglądania się są bardzo dobre, trochę reporterskie zdjęcia, choć zastrzegasz, że to czysto amatorska robota. O tym, że zostałeś ojcem dowiedzieliśmy się z twego Instagrama. Będziesz dzielił się ze światem zdjęciami Gniewka?

Obiecałem sobie, że tego nie zrobię, że nie opublikuję jego zdjęcia, ale nie mogłem się powstrzymać. To było silniejsze. Chciałem się po prostu pochwalić. Nie planuję na bieżąco informować świata o tym, co się dzieje u Gniewka, ale gdy pojawi się jakiś emocjonalnie ważny dla mnie moment i uznam, że jest godny podzielenia się nim, to pokażę to zdjęcie. Wiem, że są rodzice, którzy całkowicie wzbraniają się przed publikacjami zdjęć swoich dzieciaków, ale i tacy, którzy wrzucają ich mnóstwo – nie oceniam żadnych z nich. Trzeba znać umiar. Ale mnie sprawia przyjemność przeglądanie na Facebooku czy Instagramie zdjęć dzieci moich znajomych.

Wspominałeś, że w waszym bliskim kręgu jest sporo znajomych z dzieciakami w różnym wieku. Macie z Karoliną po 35 lat, a Gniewko to wasze pierwsze dziecko – długo dojrzewaliście z decyzją?

Teraz jest dobry moment. To ciekawe, że mój tata też został ojcem w wieku 35 lat. Patrzę teraz na swoich rodziców przez pryzmat rodzicielstwa – jak musieli się czuć w podobnej sytuacji. Tato zmarł, gdy miałem 10 lat, moje wspomnienia obejmują krótki okres. Choroba wyłączyła tatę z mojego życia, ale wspominam go bardzo dobrze. Tato nie był w stanie przekazać mi wzorców ojcostwa, ale pamiętam, że miał w sobie dużo spokoju, to dawało poczucie bezpieczeństwa. A wzorce przekazywał mi Przemek – drugi mąż mojej mamy, wspaniały facet. Sam nie ma biologicznych dzieci, ale potrafił być dla mnie ojcem. On tego pewnie nie wie, ale jeśli będę dla Gniewka dobrym ojcem, to w olbrzymiej mierze dzięki Przemkowi. Dużo dali mi też moi koledzy – zupełnie nieświadomie. Nie głosili porad, po prostu obserwowałem jak dojrzewają, jak stają się ojcami – coś pięknego. Idąc tu myślałem o „Fathers” – to dobra inicjatywa. Intrygujące jest to, że kilka lat temu nikt nie wpadłby na pomysł, żeby robić magazyn o ojcostwie. Kiedyś bycie ojcem było zobowiązaniem – „stary, masz 30 lat, jesteś starym bykiem, twoim obowiązkiem jest mieć dzieci, wychować je i wyżywić”. Mam wrażenie, że wszyscy mieli dzieci, potomstwo było normą. Ci, którzy nie decydowali się na dzieciaki byli w jakiś sposób napiętnowani – pojawiały się domysły, że są gejami, egoistami albo są chorzy, czyli bezpłodni. Na szczęście to podejście się zmienia. Spotykam wiele osób, które nie chcą mieć dzieci – szanuję to, ale nie wiem czy to rozumiem. Jestem ojcem dopiero od dwóch tygodni, ale nie zamieniłbym się z nikim.

Od 14 dni twój syn jest na świecie, ale ojcem czułeś się już chyba dobre kilka miesięcy wcześniej?

To prawda – w moim życiu od kilku miesięcy zachodzą całkiem poważne zmiany. Na początku pojawiają się zmiany mentalne, nagle się okazuje, że rzeczy, które mnie martwiły, przestały być problemem. Zacząłem nabierać do nich zdrowego dystansu i to poczucie się utrzymuje. Do tego doszło uczucie, które nasiliło się po porodzie – nie potrafię dokładnie opisać jego mechanizmu, ale poczułem jakąś wolność. Wiem, że pewnie przyjdzie natłok – kolejna nieprzespana noc, obowiązki, ale w tym momencie czuję się wolny.

A propos wolności – masz teraz wakacje? W całej skomplikowanej profesji pedagoga, tego wolnego czasu w wakacje zazdrościmy wam najbardziej.

Zgadza się, jestem darmozjadem z budżetówki (śmiech). Ferie i wakacje mają swoje bardzo duże plusy, ale są też trudne momenty w życiu nauczyciela, np. ciągłe ingerencje polityków w system oświaty, co często skutkuje diametralnymi zmianami w wymiarze czasu pracy, obowiązków czy wysokością zarobków. Często zwolnieniami. Ale to dotyka także rodziców i uczniów, którzy nie wiedzą co za rok będzie czekało ich w szkole, jak będzie wyglądała matura itp. Oczywiście do tego można się przyzwyczaić. Ale już trudniej przywyczaić się do sytuacji kiedy okazuje się, że jeden z twoich uczniów jest dilerem narkotyków, inny ofiarą przemocy domowej, a jeszcze inny zmaga się z chorobą nowotworową lub próbuje popełnić samobójstwo. Pracuję teraz w szkole na Żoliborzu, to ogólniak, placówka integracyjna – są u nas dzieciaki z autyzmem, z zaburzeniami psychicznymi, z przewlekłymi chorobami somatycznymi. Bardzo fajne dzieciaki. Byłem tam pedagogiem przez 6 lat, później przez 2 lata pracowałem jako nauczyciel wspomagający w klasie integracyjnej – pomagałem w procesie wychowawczym i dydaktycznym, byłem kimś w rodzaju łącznika pomiędzy uczniami a nauczycielami i dyrekcją. Pomagałem rozwiązywać problemy konkretnej klasy i konkretnych uczniów. Dbałem o to, by nauczanie było przystosowane do ich specyficznych potrzeb edukacyjnych. Teraz dostałem swoją klasę, po wakacjach wracam do bycia wychowawcą w klasie integracyjnej. Co do klas integracyjnych – praca w nich jest trudna, niektóre mają problemy z integracją właśnie, ale zdarzają się takie, które funkcjonują w rewelacyjny sposób. Rok temu była taka klasa. Jakoś przed maturą uczniowie postanowili zwiać na wagary. Wyjścia pilnowała pani w portierni, więc wybrali opcję ucieczki przez okno. Mieli zajęcia na parterze, ale był problem – ich kolega jeździł na wózku inwalidzkim. Dzieciaki postanowiły wynieść kolegę z wózkiem, bo było dla nich jasne, że uciekają wszyscy. Dostali ostrą, zasłużoną burę, ale w gruncie rzeczy to, co zrobili było wspaniałe.

Często wspominasz o tych dobrych stronach bycia pedagogiem specjalnym. To prawda, że twoi uczniowie też grają w punkowych kapelach?

Zdarzyło się kiedyś, że byłem na jednej trasie koncertowej z zespołem, który akurat zmieniał swój skład. Okazało się, że nowi członkowie to dwaj uczniowie, z którymi kiedyś pracowałem. To w ogóle jest ciekawe doświadczenie, kiedy prowadzisz te dzieciaki przez trzy lata, one zdaje maturę, a później wpadasz na kogoś z nich na ulicy, na koncercie, na imprezie, albo spotykacie się na gruncie zawodowym – to też się zdarza. Nie chcę się tu przechwalać, ale ostatnio miała miejsce taka miła historia – wrzuciłem wspomniane zdjęcie Gniewka na Instargam i jedna z moich byłych uczennic napisała, że gratuluje i ma nadzieję, że mój syn będzie tak fajnym facetem, jak ja.

Jak w ogóle taki fajny facet wpadł na pomysł, by wykonywać tak pozornie niefajny, a już na pewno niełatwy zawód?

Chyba od kiedy tylko zacząłem myśleć o pracy zawodowej, wiedziałem, że chciałbym pracować z ludźmi. Robić coś dla nich. Skończyłem pedagogikę i przez rok pracowałem w Lublinie w ośrodku dla niepełnosprawnych dzieciaków. Byłem po prostu opiekunem, czyli kimś, kto m. in. zmieniał pieluchy tym dzieciom, a w zasadzie często też dorosłym, bo to byli ludzie od piętnastego do dwudziestego któregoś roku życia. Początki były trudne, ale szybko się przyzwyczaiłem. Styczność z wydzielinami, zapachami nie była dla mnie kłopotliwa, choć – co ciekawe – od dzieciaka byłem wrażliwy na nieprzyjemne zapachowe i wzrokowe bodźce. Pamiętam, gdy jako kilkulatek pojechałem z rodzicami na wakacje do Ustki. Weszliśmy do stołówki w ośrodku wypoczynkowym, w powietrzu unosił się zapach gotowanego kalafiora, a ja zwymiotowałem na samym środku sali (śmiech). Teraz nie mam problemów z cielesnością i fizjologią. Pamiętam za to wolontariusza z tego ośrodka w Lublinie – dobry chłopak, z kreatywnym podejściem do pracy z dzieciakami, ale z tą fizjologią nie mógł sobie poradzić. Są granice, które w tym zawodzie trzeba pokonać, potem wszystko staje się prostsze.

Cielesność to głównie choroba – niesprawne dziecięce ciała, wasza świadomość ich bólu, a do tego – często trudny stosunek rodziców do swoich niepełnosprawnych dzieci. Z tym też można się oswoić?

Widok bezbronnego, młodego ciała z pooperacyjnymi bliznami jak po wojnie jest straszny, to było dla mnie najtrudniejsze. Ale ja miałem dwunastogodzinne dyżury, po czym w weekendy wracałem do domu albo jechałem do Warszawy na koncert, odcinałem się, a ci rodzice nigdy od tego nie odpoczywają. Mimo że kochają te dzieciaki, muszą podejmować olbrzymi wysiłek. Zdarza się, że niepełnosprawne dzieci przejawiają mnóstwo trudnych zachowań, wynikających z ich choroby i tragedii, która przeżywają. Nierzadko widziałem u tych rodziców zobojętnienie, ale wiem, że ono wynika z olbrzymiego zmęczenia. To wszystko dzieje się dlatego, że o te matki i ojców nikt nie dba. W Polsce opieka nad niepełnosprawnymi dziećmi bywa kiepska, a co dopiero mówić o opiece nad ich rodzicami. O tych opiekunach, a dokładnie matkach niepełnosprawnych dzieci, pisałem pracę dyplomową na psychologii. Pisałem o ich społecznym wykluczeniu – zrobiłem badania i wstępne obliczenia, z których wyłania się mało optymistyczny obraz. Czytałem wypowiedzi rodziców, którzy wkrótce po porodzie dostawali od lekarzy suche informacje: „dziecko ma porażenie mózgowe” albo „dziecko ma Zespół Downa” po czym po prostu wręczano im maluchy i kazano iść do domu. Zostawiano te matki i ojców z wielkim strachem i niewiadomą – co robić dalej?

A ty nie bałeś się, że Gniewko urodzi się niepełnosprawny?

To może irracjonalne, ale miałem takie przeczucie, że wszystko będzie w porządku. Te dziewięć miesięcy minęło bez lęku. Kiedy dowiedziałem się, że Karolina jest w ciąży, czułem, że wszystko będzie dobrze. I jest – mały jest zdrowy, ona jest zdrowa. Oczywiście z tyłu głowy pojawiła się świadomość, że wszystko może się wydarzyć, ale szybko doszedłem do wniosku, że nie ma najmniejszego sensu pielęgnować w sobie tej myśli. Jeśli coś złego się wydarzy, to wtedy będę się martwił. Można sądzić, że jako osoba, które pracuje z chorymi i trudnymi dzieciakami, będę się martwił podwójnie, ale paradoksalnie tak nie było. Może to sprawka jakichś silnych mechanizmów obronnych.

Poza zajęciami w szkole jesteś jeszcze prywatnym opiekunem – od kilku lat opiekujesz się Iwem, chłopcem z autyzmem. Po narodzinach syna coś się zmieni w tamtej relacji?

Na razie nie. Iwko jest teraz na wakacjach, ale od września znowu będziemy spędzać razem popołudnia. Jest to na szczęście możliwe logistycznie.

W ciągu tych dobrych kliku lat pracy – w szkole i z Iwem – wyposażyłeś się pewnie w silny pancerz ochronny. Masz teraz więcej cierpliwości, która udzieli się Gniewkowi?

Mówi się, że szewc bez butów chodzi. W szkole często są takie przypadki – przychodzą do mnie rodzice ucznia – mama jest psychologiem w szkole, tata – nauczycielem, a mimo to potrzebują wsparcia. W końcu są tylko ludźmi. Myślę, że to coś innego kiedy pomagasz dziecku, które nie jest twoim dzieckiem – to w zasadzie relacja zawodowa, więc z emocjonalnego punktu widzenia przychodzi mi łatwiej. Mam nadzieję, że mam w sobie tę cierpliwość i wychowując Gniewka nie będę przeginał w żadną stronę – że uda mi się znaleźć złoty środek. Np. często zastanawiam się czy będę umiał odpowiedzieć na te wszystkie trudne pytania, które najprawdopodobniej będzie zadawał… Ostatnio Lulu, malutka córeczka moich przyjaciół, trzymając w dłoni ciastko zapytała: „mamo, jak smakuje dziurka w ciastku?”. Przecież na podstawie tego pytania można napisać rozprawę filozoficzną!


Udostępnij